„Historia małżeńska” – to film bez wątpienia przełomowy dla kariery Noaha Baumbacha. Guru mumblecore’u, czyli nowojorskiego filmowego undergroundu, zbliżył się tym dziełem – jeszcze bardziej niż „Opowieściami o rodzinie Meyerowitz (utwory wybrane)” – do Hollywoodu. Obsadził w nim największe gwiazdy i już szykuje frak, by brylować na kolejnych galach rozpoczętego właśnie sezonu nagród, włącznie z tą najważniejszą – oscarową. Ale „Historia małżeńska” jest przełomowa w jeszcze innym wymiarze. Reżyser udowodnił, jak znakomitymi dysponuje umiejętnościami czysto warsztatowymi. To zaskakujące, że w filmie na emocjonalnie angażujący temat, najbardziej w oczy rzuca się reżyserski kunszt – maestria inscenizacji, gradacji planów, montażu, kolorystycznej kompozycji kadrów i współpracy z aktorami.
Paradoksalnie można byłoby to uznać za największą wadę „Historii małżeńskiej”. Bywa bowiem tak, że zamiast przeżywać dramat bohaterów, wsłuchiwać się w krzyk rozpaczy, wzajemne obelgi czy ronić łzę nad ulotnioną miłością, koncentrujemy się na aspektach czysto technicznych – sztuce świadomego operowania scenografią, kolorystyką lub rekwizytami. Co ciekawe, Baumbach w zasadzie jest reżyserskim minimalistą, a wykorzystywane chwyty są bardzo oszczędne. O jego maestrii można się przekonać jedynie zbierając drobne okruchy; doceniając na przykład sposób przygotowywania scenografii dla najważniejszych momentów opowieści. Za przykład niech posłużą pustka i biel ścian nowego mieszkania Charliego, które staje się sceną wybuchu wyjątkowo żywiołowych emocji głównych bohaterów.
W czym więc problem? W tym, że precyzja reżyserii, teatralny ascetyzm, scenograficzna konsekwencja, wyczulenie na szczegóły ogołociły film z emocji, które oglądamy jak przez szybę, zupełnie się nie angażując w dramat. To kłopotliwe dlatego, iż temperatura kłębiących się na ekranie uczuć jest tak wysoka, że powinna spalać wszystko wokół siebie. Dziwaczne to doświadczenie: przyglądać się pożarowi z bezpiecznej odległości, nie czując jego żaru.
Baumbach opowiada o krańcach ludzkiej emocjonalności: miłości i nienawiści. Dla niego te wielkie figury, powracające w sztuce od zarania dziejów, nie są jednak żadną abstrakcją, nie ma w nich też niczego ze wzniosłości.
Opowiadana historia trzyma się codzienności, choć profesje obojga głównych postaci trudno nazwać banalnymi. On jest awangardowym reżyserem teatralnym u progu wielkiej kariery. Ona – aktorką, która zdobyła rozgłos dzięki rolom w jego spektaklach. Teraz chciałaby osiągnąć coś na własną rękę. Ma na to szansę – właśnie dostała angaż w serialu telewizyjnym, kręconym na przeciwległym wybrzeżu. Byłoby im o wiele łatwiej rozstać się, poświęcając swoim pasjom i ambicjom, gdyby nie ten trzeci – dziesięcioletni syn, o którego stoczy się w sądzie zażarta walka.
Wydawać by się mogło, że temat rozstań i rozwodów pojawiał się w kinie wystarczająco często, by do niego już nie wracać. Wystarczy wspomnieć o klasycznych „Scenach z życia małżeńskiego” Ingmara Bergmana i „Sprawie Kramerów” Roberta Bentona czy poruszającym „Take this Waltz” Sarah Polley. Każda z tych historii jest jednak inna. „Historia małżeńska” niczego nie naśladuje ani nie powiela. To nie tyle studium wygasającej miłości, ile opowieść o ludzkich ambicjach, despotyzmie ego i zwykłych, niepozornych nieporozumieniach, które sprawiają, że wspólne życie dwóch kochających się osób jest już niemożliwe. Baumbach zaczyna w momencie, gdy decyzja o separacji zapadła. O powodach rozstania dowiadujemy się jedynie retrospekcyjnie – poprzez opowieści bohaterów, ich rozmowy i kłótnie. To zapośredniczenie jest niezwykle istotne. Baumbacha bardziej interesują osobiste narracje bohaterów – rozmijających się czasem z faktami – bo to w nich można odnaleźć uczucia. Ostatecznie to one, bardziej niż twarde dane, kształtują nasze wnętrza i obraz świata.
Dlatego z dziwaczną perwersją Baumach przygląda się tym rozbieżnościom. Dziwi się ludzkiej naturze, gdy zauważa, jak bliscy sobie do niedawna ludzie z nieuzasadnionych powodów nagle się oszukują i zdradzają. Szczególnie chętnie zwraca uwagę na dysonans między ciepłem osobistej relacji bohaterów a chłodem sądowych procedur. W pewnym momencie to właśnie adwokaci i system wychodzą na pierwszy plan. Procedura rozwodowa zostaje przedstawiona jako kompletnie zdehumanizowana i bezwzględna machina. Być może odzwierciedla ona jedynie mroczną stronę ludzkiej natury – stanowi przełożenie relacji międzyludzkich na język prawnych procedur.
Baumbach stara się odszukać w instytucji rozwodu bardziej ludzką, łagodniejszą, cieplejszą stronę. Dlatego jest szczególnie blisko swoich bohaterów, z czułością przygląda się ich zalanym łzami twarzom, napuchniętym od szlochu oczom, zaciśniętym w gniewie wargom. Nic dziwnego, że to aktorzy są najistotniejszą materią tego obrazu. Scarlett Johansson i Adam Driver sprawiają, że dramat postaci jest przekonujący. W ich grze nie ma żadnego fałszu ani kalkulacji. Z twarzy wyczytać można każdą, nawet najbardziej skrywaną emocję. Być może takiemu aktorskiemu popisowi sprzyja fakt, że postaci zostają pokazane w scenach, gdy wszystkie uczucia z nich wypływają. Dlatego były to szczególnie trudne aktorsko role – emocjonalnie ekstremalne, pełne sprzecznych uczuć i afektów, kłębiących się nawet w obrębie jednej sceny: od śmiechu, przez zobojętnienie, po wrzask i agresję.
Obie role być może nie wzniosłyby się na tak wysoki poziom, gdyby nie niezwykle precyzyjny scenariusz. Ważne w nim jest każde słowo, szyk zdania, dobór sformułowań. „Historia małżeńska” to przede wszystkim słowa – niekończące się dyskusje, rozmowy, kłótnie i wyzwiska. Na ekranie wszyscy bez przerwy gadają, a zdania te łączą się w rekonstruowaną krok po kroku tytułową historię małżeństwa głównych bohaterów. Ale wyjątkowość scenariusza tkwi również w jego konstrukcji – kolejności scen, budowaniu napięcia, przygotowywaniu na eskalację emocji i wyciszenie. Jest w tym wiele z eleganckiej prostoty i chłodnej precyzji.
Chłód ten przeszkadza w opowieści mniej niż to, co miało być w niej gorące. Najbardziej nie na miejscu wydają się sceny, które obliczone były na rozbudzanie w widzach empatii i wywoływanie łez wzruszenia – jak śpiewanie przez Charliego piosenki czy odczytywanie przez niego listu od Nicole. Szczególnie pierwsza z wymienionych ma niepotrzebny naddatek symboliczny; podobnie zresztą jak kilka innych, w których z pozornie zwykłych zdarzeń, na przykład wspólne zamykanie przez bohaterów zepsutej bramy, Baumach wyciąga metaforę odgradzania. Te momenty nie dodają niczego nowego do opowieści, jedynie w sztuczny i niezamierzenie śmieszny sposób powtarzają to, co zostało wyrażone wcześniej wprost. Finałowa scena z listem miała elegancko domknąć całość, wypadła jednak nieprawdziwie – może właśnie ze względu na zbytnią kunsztowność konceptu, niepasującego do minimalizmu scenariuszowej konstrukcji.
„Historia małżeńska” wprowadza widzów w stan dyskomfortu. Nie z powodu obnażanych wnętrz bohaterów czy publicznego „prania brudów”, lecz ze względu na dysonans odbiorczy. Obojętnie, jak bardzo chciałoby się poczuć dramat bohaterów, przełożyć ich doświadczenia na swoje, odnaleźć się w tej małej, wielkiej tragedii – starania są daremne. Fabuła, choć uniwersalna, nie uruchamia empatii, trafia jednak do intelektu. Sprawdzają się jej precyzja i minimalizm, które zamieniają ją w spektakl. Oglądany jest z dystansu, z bezpiecznej odległości, dzięki czemu łzy wzruszenia nie przeszkadzają w dostrzeganiu i docenianiu każdego aspektu reżyserskiego kunsztu.
„Historia małżeńska”
reż. Noah Baumbach
premiera: 29.11.2019