W podpisanym przez Alexandre’a O. Philippe’a dokumencie „Skandalista George Lucas” widzimy, jak życie wyznawców „Gwiezdnych wojen” legło w gruzach. A wszystko dlatego, że człowiek, który podarował im Luke’a Skywalkera, Hana Solo i „Nową nadzieję”, po dwóch dekadach milczenia naruszył kosmiczny ład i porządek. Wrócił do tematu, nakręcił trylogię prequeli w latach 1999–2005 i przegrał z kretesem. Dość szybko pojawiły się głosy, że to jakby zmienić Biblię, jakby przepisać Księgę Rodzaju. Że oto sam twórca gwiezdnej sagi dopuścił się bluźnierstwa lub herezji – wybebeszył nasze dzieciństwo, przekształcił sztukę w byt korporacyjny o twarzy Jar Jar Binksa, stając się kimś zupełnie obcym. Przez rozczarowanych fanów był traktowany jak „kłamca oświęcimski” (cytat wypowiedzi jednego z nich). Jak rodzic, który przestał kochać swoje dzieci (cytat z innego fana). W niektórych krajach „Mroczne widmo” uznano za zbrodnię wojenną, postulowano, by czym prędzej wyrwać „Gwiezdne wojny” z zimnych łapsk George’a Lucasa. „Nie tak powinny wyglądać te filmy” – słychać było głosy sporej liczby fanów, którzy wychowali się na oryginalnej trylogii. Ten osobliwy dystans widowni był dla reżysera – jak donoszą wiarygodne źródła – nożem w serce. Nic więc dziwnego, że Lucasowi nawet nie drgnęła ręka, kiedy w 2012 roku za jednym pociągnięciem pióra podpisał umowę sprzedaży „Gwiezdnych wojen” Disneyowi.
Ten krótki wtręt o dokumencie Philippe’a wiele mówi zarówno o kilku pokoleniach fanów sagi Lucasa, jak i o ich gniewnych pomrukach. Istota konfliktu między twórcą a widzami tkwi w tym, że miliony wielbicieli nigdy nie oczekiwały od „Gwiezdnych wojen” czegoś zupełnie nowego. To żadne odkrycie, ale uważam, że dla porządku należy jednak stwierdzić, iż żyjemy w kulturze nostalgii absolutnej, a świat mediów okazuje się dziś światem przepełnionym rekonstrukcją tego, co przed laty zostało utrwalone w korze mózgowej widza. Z dokumentu Philippe’a płynie prosty przekaz: fani wiedzą najlepiej, czego chcą, a więc tego, co znają i już im się w „Gwiezdnych wojnach” spodobało. Natomiast kilka innych scen uświadamia nam, że współczesny widz nie zadowala się już rolą biernego konsumenta, a coraz śmielej domaga się prawa do ingerencji w ostateczny kształt dzieła, opiniowania i dopasowywania go do własnych potrzeb. Wniosek stąd taki, że wokół gwiezdnej sagi dokonała się emancypacja odbiorców, którzy zyskali status nadrzędnej instancji.
Nieprzypadkowo więc za kamerą wielkiego otwarcia i zamknięcia nowej trylogii zasiadł J.J. Abrams, który był dla Disneya wyborem względnie bezpiecznym. W wywiadzie udzielonym na początku roku dziennikarzowi „The New York Timesa” udowodnił, że doskonale rozumie, czym jest konfrontacja ze specyficznie maniackim fandomem „Gwiezdnych wojen”, mającym silnie przekonanie, co wolno, a czego nie należy ruszać w ramach uniwersum. Abrams to zatem wykonawca czujny, odpowiedzialny, ale zarazem – z całym szacunkiem dla jego nieprzeciętnych zdolności – elastyczny, asekuracyjny, starający się nie drażnić widza, tylko rozkręcać sprawną maszynę do spełniania oczekiwań. Pierwsze wrażenie po obejrzeniu „Przebudzenia mocy” sugerowało, że jest to fachura, jakich mało, ale jednocześnie twórca zawężający samego siebie do gotowych recept ze złotej ery sagi i fanserwisu. Kapitalnie zrealizowane, ale zarazem mocno konwencjonalne i wtórne otwarcie, w którym wrócili wszyscy starzy bohaterowie (ci, którzy mogli wrócić), było w swej istocie trawestacją fabularnego schematu „Nowej nadziei”. Cokolwiek by mówić, w zasadzie mi to nie przeszkadzało – taki kuferek wspomnień, nieszkodliwy quiz ze znajomości uniwersum, a także hołd pod adresem starych fanów, przy którym człowiek robi się nagle sentymentalny. Wyprawa Abramsa do przeszłości kina była równocześnie wyprawą do przeszłości widzów.
Z tego, co zostało powiedziane, nie wynika bynajmniej, że „Gwiezdnym wojnom” groziła katastrofa. Entuzjastyczne przyjęcie epizodu VII wskazywało raczej na to, że Disney zdoła wszystkim dogodzić i nikogo nie urazić. Dwa lata później Ryan Johnson przyjął założenie dokładnie odwrotne – „Ostatni Jedi” skomplikował sytuację, porządnie potrząsnął nostalgicznym kluczem, pozwolił sobie na zuchwałe zakwestionowanie przyzwyczajeń widza i przewietrzył kilka domagających się zmian wątków. Szereg decyzji dotyczących postaci doprowadził fanów do białej gorączki i wrzodów – jak dotąd ponad 100 tysięcy z nich podpisało skierowaną do Disneya petycję o usunięciu filmu z kanonu. Wielu ludzi wychodziło z niego, trzaskając drzwiami, bo wcale nie oczekiwali od Johnsona rzucenia się na nieznane wody i wykroczenia poza to, co znaleźli w oryginalnej trylogii; nie chcieli na przykład, aby rodzice kluczowej bohaterki nagle okazali się „nikim”, woleli, żeby jej ród zyskał królewskie pochodzenie i miał prymarny związek ze starymi filmami. Kiedy więc równowaga została zaburzona, studio wróciło do umowy z Abramsem, by załatać dziury w „nadszarpniętej” reputacji. Tu dochodzimy do filmu „Skywalker. Odrodzenie” – nieudolnej akcji ratunkowej, która ciągnie uniwersum na dno upokorzenia.
Ale po kolei. „Skywalker. Odrodzenie”, jak sam jego tytuł wskazuje, zaczyna się od martwego człowieka, w którego zmartwychwstanie trudno uwierzyć. Abramsowi nie chodzi jednak o żadnego Anakina, Luke’a czy innego Skywalkera, lecz o widmo Imperatora, które znów zawisło nad galaktyką. Palpatine pojawia się nagle, znikąd i niespodziewanie. Swoim zwyczajem jątrzy, zwodzi, mąci wodę, knuje na potęgę przeciw odległej galaktyce. Trudno dłużej ten fakt ignorować, ludzie wyruszają na jego poszukiwania. Pierwszy jest Kylo Ren (dla przypomnienia – syn Lei i Hana Solo, który przejął władzę nad Najwyższym Porządkiem po pokonaniu swojego mistrza Snoke’a). W tym samym czasie Ruch Oporu na czele z Rey (nową nadzieją rebelii, dziedziczką mocy, która rozpoczęła szkolenie Jedi pod okiem mistrza Skywalkera) szykuje własną ekspedycję. Zresztą te dwie kluczowe dla obu stron postaci są w filmie intensywnie ze sobą splecione. Rey i Kylo nachodzą wizje, w których zasiadają razem na tronie Imperatora, wzajemnie mieszają sobie w głowach i przeciągają linę – raz na ciemną, raz na jasną stronę. U podstaw tej tajemnej więzi mamy więc klasyczne pytania o tożsamość, dziedzictwo, idee dualizmu świata. Zwróćmy jednak uwagę, że koncept ten ciekawie określił i wywrócił na nice Johnson w „Ostatnim Jedi”.
Abrams natomiast zachowuje się tak, jakby chciał zatrzeć, unieważnić ambicje i schedę poprzednika, jakby cała para poszła w gwizdek. W ten sposób oferuje wrażenie oparte bardziej na spektaklu niż psychologii, na recyklingu powstałym w arkuszach kalkulacyjnych niż wyrazistej reinterpretacji kanonu. „Skywalker. Odrodzenie” to powtórka z rozrywki, istne zatrzęsienie cytatów od czapy i z kosmosu, chodzenie w kółko, unikanie wszystkiego, co wymaga odwagi i polotu. Abramsowi nie zależy, żeby ludzie zobaczyli coś nowego. Czując, że ma wprawę w odkopywaniu truchła i ekshumacji, wywołuje duchy wszystkich pomarłych Jedi, wyciąga z lamusa Lando Calrissiana, podrzuca zwrot akcji porównywalny z tym, gdy Luke Skywalker dowiaduje się, kto jest jego ojcem. W świadomym kserowaniu na etapie „Przebudzenia mocy” nie było nic złego – niestety ta nostalgia staje się dziś niedorzeczna i nieznośna, szczególnie wtedy, gdy Abrams, niesiony nadpobudliwością i brakiem zahamowani, stara się dokręcić śrubę. Na pierwszym planie kultowe postaci składane są w ofierze, ożywają, znowu umierają według sprawdzonego modelu. Innym razem sympatyczne puchate Ewoki wychodzą z lasu, po gęstwinach kryją się rozbite floty rebeliantów jak w „Powrocie Jedi”. Emocjonalne niuanse zastępuje nieustanny podmuch partytury Johna Williamsa, po nieboskłonie sunie przerdzewiały X-Wing Luke’a Skywalkera i wszystkie niemal planety z oryginalnej trylogii. Można by jeszcze długo wyliczać…
Pierwszym wrażeniem jest chaos odwołań, mrugnięć okiem i zapożyczeń – jakby chodziło właśnie o to, żeby upchnąć w kadrze jak najwięcej. Abrams nie jest specjalistą od pogłębiania znaczeń, woli raczej zarzucać widza efektownymi obrazkami. Kolejne zarzuty są chyba jeszcze bardziej uderzające: „Skywalker. Odrodzenie” sprawia, że ostatnia trylogia nie tworzy żadnego spójnego wywodu. Że przestajemy dostrzegać w poszczególnych częściach narracyjną, emocjonalną czy tematyczną całość. Tym samym przytoczenie czy dokładna analiza losów Rey, Finna czy Poe Damerone’a, a więc kolejnego pokolenia bohaterów, które miało odmienić oblicze galaktyki, w przypadku tej serii jest czynnością jałową. Tu nie ma ani konkretnych motywacji, ani sensownych związków czy przyjaźni łączących ludzi. I tak „Gwiezdne wojny” stają się produktem, który powstaje w nudnej, bezdusznej fabryce, gdzie śrubuje się wynik; przeznaczonym do tego, by konsumowali go równie nudni, zabetonowani na amen fani. W takim środowisku nie ma miejsca na zupełnie nową jakość, tutaj nie dokonują się żadne rewolucje. Zostały już tylko rozdzierający szloch, rozczarowanie i tęsknota za tym starym skandalistą Lucasem, który może i wydał na świat irytującego Gunganina, ale jednocześnie zaraził nas miłością niepodobną do żadnej innej. Trudno nie gdybać, jak wyglądałyby „Gwiezdne wojny”, gdyby po latach znowu przejął panowanie nad mechanizmami, które sam wprawił w ruch. Dostalibyśmy kosmiczną przygodę czy kosmiczne jaja, których właśnie byłem świadkiem?
„Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”
reżyseria: J.J. Abrams
premiera: 19.12.2020