W 1982 roku w USA ukazał się tom zatytułowany „A Crack in the Mirror”. Była to wielogłosowa próba opisu pewnego scjentystycznego złudzenia, polegającego na wierze w możliwość adekwatnego i obiektywnego przedstawienia obrazu innej kultury przez wyspecjalizowaną w tym antropologię. Nic z tego, pisali rewizjoniści, pobite gary. Nie istnieje żadne zwierciadło odbijające rzeczywistość wiernie, bez własnego skrzywienia. Nie ma neutralnego punktu widzenia ani niewinnych opisów – są tylko style i konwencje opowiadania. Badacze nie tyle kierują się czystą chęcią poznania, ile raczej własnymi poglądami i wartościami, za którymi stoją wychowanie, płeć, wiek, a nawet upodobania estetyczne.
Na szczęście nie skończyło się na żalach i polemikach. Kilkoro autorów wskazało bowiem na inspiracje, które mogą sprawić, że humanistyczne zwierciadło – choć pęknięte – nadal jest atrakcyjne i wiarygodne. A to dzięki odsłonięciu się w tekście autora – odsłonięciu reguł jego myślenia i zasad postępowania. W zestawie potencjalnych inspiracji mamy autobiograficzne wątki w tekstach Boba Dylana („Mr. Tambourine Man”, „Sara”) i Janis Joplin („Stars”), wszystkie dokonania Johna Cage’a, muzyczne eksperymenty Franka Zappy (choćby z albumu „We’re Only in It for the Money”, gdzie słychać odgłosy pracy studia nagraniowego ujawniające, że odbiorca słucha nagrania), malarskie autoportrety z „Portretem małżonków Arnolfinich” Jana van Eycka (na którym centralnie umieszczone wypukłe lustro odbija świadków ceremonii zaślubin, w tym samego malarza) na czele, a dalej, hurtowo już, twórczość dadaistów, surrealistów, twórców z kręgu pop-artu, konceptualizmu, minimal-artu, angażujące odbiorców happeningi i performanse, wreszcie powieści Kurta Vonneguta, Johna Updike’a, Philipa Rotha, Johna Irvinga, Bernarda Malamuda.
W tym samym roku wydawnictwami płytowymi zadebiutowało kilka zespołów: Amerykanie z Bad Brains, Brytyjczycy z Anti-Nowhere League i Polacy z Brygady Kryzys. Punki, buntownicy, wrogowie systemu. Co łączy ich z akademickim wystąpieniem antropologów – poza moim asocjacyjnym chciejstwem?
Tym wspólnym polem jest słowo crack z tytułu wspomnianej książki. Użyto go także w tytule jednego z artykułów zebranych we właśnie opublikowanym tomie „The Punk Reader. Research Transmissions from the Local and the Global”. O ile antropologom chodziło o „pęknięcie w zwierciadle”, o tyle badacz ruchu punk podkreślał coś innego – „pęknięcie w systemie” (crack in the system).
„Reader”, jak to reader. Formuła – mało rozpowszechniona na polskim gruncie, niezwykle popularna na gruncie anglosaskim – zobowiązuje do tego, by czytelnik dostał zwarty tom artykułów poświęcony jakiejś dziedzinie albo jednemu tematowi. Nie inaczej jest w tym przypadku. Praca wydana jednocześnie w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych zbiera kilkanaście tekstów zajmujących się fenomenem punka. „Jest to pierwszy akademicki zbiór poświęcony współczesnej (po roku 2000) globalnej scenie punk”, informują redaktorzy: Russ Bestley – naczelny pisma „Punk&Post-Punk”, prowadzący też badania nad ikonosferą subkultur w London College of Communication; Mike Dines – mający w dorobku doktorat o scenie anarcho-punkowej lat 80. napisany na angielskim University of Salford, Alastair Gordon – wykładowca na uniwersytecie w Leicester oraz Paula Guerra – socjolożka z uniwersytetu w Porto.
Dałem się skusić. Fraza „pierwszy akademicki zbiór” mamiła niczym wonne nowalijki w maju. Wisienką na torcie było z kolei zdanie o „współczesnej globalnej scenie punk”. Dość już przecież naoglądałem się „skórzanych” punków na rodzimym podwórku, dość nawdychałem kurzawy wzniecanej przez pogo w jarocinach i goniądzach, jak złą mantrę znam na pamięć pieszczotliwe okrzyki w rodzaju „punki grać, kurwa mać!”. Poczułem głód wiedzy o tym, co poza moim gniazdem.
„Czterdzieści lat po jego zaszczepieniu, punk przekroczył międzynarodowe granice, a dziedzictwo wydarzeń z 1977 roku zyskało wymiar globalny: oryginalnie brytyjskim i amerykańskim scenom towarzyszą dzisiaj ich złożone i ważne odpowiedniki na całym świecie. W istocie jest tak, że większość zachodnich miast wypracowało własne warianty kultury punk” – tłumaczy się we wstępie. Zgoda. Idźmy dalej.
Co było istotnego dla rozprzestrzeniania się punka? Po pierwsze, międzynarodowe trasy koncertowe, na przykład Dead Kennedys, Black Flag, GBH, Discharge i Exploited z początku lat 80. Po drugie, płyty i ich ignorująca granice dystrybucja, zwłaszcza przez wytwórnie z kręgu DIY. Tutaj także przytaknę autorom – z zastrzeżeniem, że w Polsce ważne były, zwłaszcza na przełomie lat 70. i 80., prasowe artykuły, wzmianki nawet, drukowane w prasie fotografie, no i nadawane czasami w koncesjonowanych rozgłośniach punkowe piosenki.
Siła punka brała się stąd, że rock lat 60. i 70. uległ instytucjonalizacji i zawłaszczeniu przez wielkie wytwórnie, stając się w rezultacie częścią akceptowanego i uładzonego mainstreamu. Poza mainstreamem też jest życie. To chyba główna teza tomu, w którym przez wszystkie przypadki odmienia się hasło do it yourself (DIY). Punk jest dla każdego, w ścisłym sensie tego słowa. Każdy jest w stanie zbudować instrument, zorganizować koncert, „zrobić” tekst, ubranie, nagranie, okładkę płyty albo kasety i zadbać o ich dystrybucję. Niewiara w siebie i moc jednostki jako takiej jest wynikiem działania systemu, który woli wychowywać potulnych konsumentów niż aktywnych twórców.
Jak sugerował Stanley Cohen w słynnej książce o „panice moralnej”, punk kontrolowany był dwojako: poprzez oczernianie w mediach oraz zamianę w towar do kupienia. Zbieżne procesy miały w rezultacie rozbroić jego subwersywny potencjał. Stąd fundamentalna istotność idei DIY. Jednak robienie czegoś samemu, poza systemem sprzedaży i kupna, tylko w teorii wygląda na regułę prostą i jasną. W istocie, rozumienie DIY zmieniało się w kolejnych dekadach.
Gdy w 1985 roku zespół New Model Army, po latach działania w duchu „zrób to sam”, podpisał kontrakt z EMI, jedną z czwórki wielkich wytwórni płytowych, w środowisku punkowym zawrzało. Akt ten potraktowano jak zdradę, jak ordynarny policzek wymierzony fanom. Londyńska anarchistyczna grupa Conflict zareagowała piosenką „Only Stupid Bastards Use EMI!”. Członkowie New Model Army przez lata musieli tłumaczyć się ze swojej decyzji.
W rzeczywistości podobne kontrakty podpisało wiele innych zespołów, takich jak Rancid, Social Distortion, The Offspring, Green Day, Bad Religion, Jello Biafra czy – to chyba przypadek najbardziej znany – Chumbawamba. Jako motywy wyjścia z bańki DIY wskazywano zwykle chęć dotarcia do szerszego grona odbiorców, możliwość korzystania z najlepszego sprzętu, a także iluzoryczność działania poza systemem. Jak wyjaśnia cytowany w książce komentator: „Pewien procent od każdej płyty CD trafia do Philips Corporation, ponieważ oni opatentowali ten format. Czy to jednak oznacza, że każdy, kto wydaje CD, jest potworem i należy do imperium zła? Czy kiedy piję coca-colę, zakładam nike albo jadę volvo, powinienem być za to ukarany? Te politycznie poprawne hasła są zbyt dogmatyczne”. Pole dla konsekwentnego DIY zmniejsza się. Konsekwentna wierność idei wymagałaby kontrolowania składników do produkcji płyt winylowych, środków chemicznych używanych do wygłuszania studia, opatentowanych technologii nagraniowych i tak dalej. Autorzy „The Punk Reader” jasno pokazują, jak bardzo niewielka jest dzisiaj przestrzeń, której nie kontrolują międzynarodowe korporacje.
Transformacja DIY nie oznacza wszelako braku społecznego zaangażowania punka. W Meksyku punkowcy aktywnie włączyli się w pomoc poszkodowanym przez katastrofalne trzęsienie ziemi w 1985 roku, ratując ludzi i odgruzowując studnie. Brali udział w protestach nauczycieli w latach 90., a potem poparli rebelię zapatystów w Chiapas, angażując się w La Otra Campaña oraz w działania na rzecz praw ludów tubylczych.
Z innymi problemami muszą sobie radzić punkowcy w Iranie. Zespół 127 podjął decyzję o emigracji do amerykańskiego Portland, by tam szukać możliwości swobodnego koncertowania. Dzięki temu w 2008 roku powstała płyta zatytułowana „Khal punk” (khal – wadliwy, niedoskonały), łącząca perskie instrumenty perkusyjne i ich rytmikę z elementami zachodniego popu, jazzu, rocka i funku. „To jest grupka pstrokatych dzieciaków, grających pstrokatą muzykę, która powstała w pstrokatym otoczeniu” – orzekł jeden z komentatorów. Zachęcam do posłuchania dostępnych w sieci nagrań grupy 127. To naprawdę inny punk – punk globalnych przepływów i kanibalizowania się tego, co lokalne, z tym, co planetarne. Jeśli zaś idzie o DIY, to irańskie środowisko punk samo produkuje muzykę, samo kręci klipy i samo wrzuca je do sieci, gdzie są one dostępne za darmo. Całkowicie za to pomijają irański punk oficjalne media.
W Chinach pierwszy zespół punkowy powstał w 1996 roku. Była to grupa Underbaby. Po ponad dwudziestu latach chiński punk wciąż jest marginalizowany w kraju i prawie nieznany poza jego granicami. Muzycy grają zwykle w prowadzonych przez „punków-seniorów” niewielkich barach, do których przychodzą garstki fanów. Wyjątkiem jest organizowany co roku w sierpniu w Pekinie Punk Music Festival. „Nie mam pojęcia, skąd te punki się wzięły. Nie spotkałem ich nigdy wcześniej, ale jestem szczęśliwy widząc ich tutaj” – mówił jeden z muzyków na widok sali pełnej festiwalowych fanów. Podobnie jak w Iranie, chiński punk, by trwać, musi bazować na DIY. Z kolei indonezyjska scena punku – ze względu na skalę kraju – opiera się na dystrybucji pocztowej i zdalnych płatnościach kartami kredytowymi. Jednak bez efektu zysku.
Kartkowałem, wertowałem, w końcu sprawdziłem indeks: co z Polską? Gdzie o naszej scenie punk, o bandach, fanzinach, festiwalach, fanach? Polskę wspomniano raz, przy okazji trasy koncertowej pewnego zespołu, obok Czechosłowacji zresztą. Wygląda więc na to, że wszystko, co u nas interesujące, skończyło się razem z antysocjalistycznym punkiem lat 70. i 80. Potem już tylko no future. Czyżby wszystko, co w światku punkowym dzieje się między Odrą a Bugiem, było obecnie na tyle wtórne i podobne do zjawisk z Niemiec czy Wielkiej Brytanii, że na globalnej scenie punk Polska istnieje tylko jako rozmyty punkt? Z lektury tomu wynika, że tak.
„The Punk Reader” przynosi studia poświęcone punkowi w różnych miejscach świata: w Iranie, Chinach, Brazylii, Portugalii, Hiszpanii, Holandii i Kanadzie. Jak przyznają redaktorzy, są w tomie znaczące pominięcia, takie jak Japonia, Indie, Skandynawia, Rosja, Australia czy Afryka (w tym wyliczeniu braków Polska także nie figuruje). „Ani punk nie jest doskonały, ani ta książka również” – pada nawet taka rozbrajająca szczerością deklaracja. Cóż, biorę ją za dobrą monetę, redaktorzy zapowiadają bowiem w przyszłości przygotowanie nowego, poszerzonego wydania tomu studiów o globalnym życiu punka w XXI wieku.
Augusto Santos Silva i Paula Guerra w innym miejscu stwierdzają, że „punk nie jest tylko brytyjski albo amerykański, jest również portugalski, hiszpański, meksykański czy tajski. Nasze spojrzenie odrzuca tezę, że punk jest formą kulturowego imperializmu bądź brytyjskiej inwazji. Jest inaczej, on rodzi się jako rezultat procesu synkretyzmu”. Jako forma muzyczna, ale także estetyczna, kulturowa, polityczna i symboliczna jest rezultatem zapożyczeń, mieszania się, kreolizacji – i to na bardzo wielu poziomach. Rodzący się jako „kultura destrukcji” w latach 70., dzisiaj punk jest przede wszystkim specyficzną odpowiedzią na ponowoczesność w jej wszystkich światowych odmianach.
Idea DIY, działanie na marginesach globalnego kapitalizmu, angażowanie się w walkę polityczną i pomoc dla zapomnianych przez państwo są tymi pęknięciami w systemie, jakie wywołuje punk. Punkowy ruch subkulturowy jest zwierciadłem kapitalizmu i globalizmu – krytycznym, buntowniczym, prześmiewczym, estetycznie i ideowo zaczepnym. By jednak nie utracić zdolności opisywania rzeczy na nowo, by nadal wyczuwać tętno czasu i dzięki temu skutecznie działać, warto – jak radzili antropolodzy – częściej słuchać Zappy, czytać Vonneguta i chodzić na wystawy minimal-artu.
Inna sprawa, że punk nie jest ruchem jednorodnym. Mamy wszak scenę nazi punk (Skrewdriver, Dirty White Punks, Exploited, Legittima Offesa, Nauravat Natsit) czy zespoły popierające autorytaryzm komunistyczny (CCCP Fedeli alla Linea). Mamy też punk aktywnie absorbowany przez myśl nacjonalistyczną. Symbolem tego ostatniego jest dla mnie żołnierski guzik z orłem w koronie oblany rudą „krwią”, jaki rozdawano kilka lat temu podczas festiwalu w Jarocinie. System jednak nie pęka.