Kikuty spalonych drzew, końskie trzewia, rozczłonkowane ludzkie ciała, kilometry drutu kolczastego, zapleśniałe mundury. Zalejmy to wszystko wodą, a następnie wymieszajmy salwą artyleryjską, buciorami żołnierzy i minami przeciwpiechotnymi. Gwarantuję, bez dodatkowych spulchniaczy otrzymamy pożywną karmę dla większości naszych turpistycznych fantazji. W okopach Wielkiej Wojny miały się ponoć narodzić XX-wieczne awangardy. Z groteskowej makabry i koszmarów śnionych na jawie blade mieszczańskie ciałka ulepiły sobie surrealizm, a pewien Hobbit z Oksfordu w obłokach gazu musztardowego zobaczył czerwone ślepia Nazgula. Świat uległ dekompozycji, na jego gruzach zaległy strach i zmęczenie, które przepoczwarzyły się w faszyzm – antidotum na kalectwo „dziwnej wojny”.
Tak przynajmniej mówią legendy pielęgnowane na Zachodzie. Nie w Polsce, bo u nas I wojnę światową połknęła figura Wodza i Niepodległości. A zanim połknęła, dobrze pogryzła i przeżuła, oczyszczając z całej zgnilizny, brudu, robactwa, gówna i horroru. Dlatego film Petera Jacksona po naszej stronie okopów może budzić pewien dyskomfort. Bo niby doskonale znamy tę metodę i u nas: montaż archiwalnych kronik i zdjęć, cyfrowe rekonstrukcje spalonej Warszawy, pokolorowani powstańcy – tyle że u nas buduje ona obraz wojny, w którym królują niezłomność, bohaterstwo, pachnący różaniec i umyte ciała. Znakiem wyróżniającym narrację w „I młodzi pozostaną” jest natomiast wielka drewniana belka zawieszona nad cuchnącą latryną. Na belce siadają żołnierze i zbiorowo defekują do dziury wykopanej w ziemi. Belka czasami się załamie i wtedy uwolnione tyłki lecą prosto w gówniany urobek ostatnich kilku tygodni. Raz z tej brei uda się wygramolić samodzielnie, innym razem pomoże przyjacielska kolba karabinu, a jeszcze innym – wpadasz w pułapkę i topisz się we własnych odchodach. Kibel to u Jacksona nie tylko mocarny obraz wojennej przyziemności, ale także esencja wojny w ogóle. Każdej wojny, bez robienia fałszywych wyjątków.
Choć w „I młodzi pozostaną” nie ma śladu turbopatriotycznej egzaltacji, to sam film bez wątpienia jest efektem heroicznego wysiłku. Na stulecie zakończenia Wielkiej Wojny (u nas premiera, prawdopodobnie żeby nie robić konkurencji obchodom stulecia odzyskania niepodległości, odbywa się rok później) ekipa Jacksona wyczyściła stugodzinny materiał filmowy z archiwum Imperial War Museum, przesłuchała setki wywiadów z weteranami – z tego oceanu możliwości wyłowiła pewną oryginalną całość. Wybrane obrazy zostały skrupulatnie pokolorowane i wyostrzone, prędkość przewijania klatek dopasowana do przyzwyczajeń współczesnego oka, a nieme otoczenie – udźwiękowione. Próba technologicznego unowocześnienia i nadania drugiego życia archiwaliom wpisuje się oczywiście w trwającą od kilku dziesięcioleci debatę na temat sensu (także etycznego) wizualnego ożywiania historii. Zwolennicy tego rodzaju praktyk reanimacyjnych mówią na przykład, że przejście od czerni i bieli do koloru oraz obrazu przypominającego „naturalną” ludzką percepcję zmniejszy emocjonalny dystans do tego, co (nie tak bardzo) zamierzchłe i przechowywane głównie na kartach opracowań książkowych i albumów fotograficznych. Jeśli pokażemy ludziom, że świat wyglądał kiedyś „tak samo”, to na pewno skłonimy ich do silniejszego empatyzowania z przeszłością. Wzbudzimy autentyczne kinowe emocje, prawdziwsze niż – dajmy na to – cyrkowe wygłupy kukiełek Marvela. Tylko cóż z tego, skoro odświeżone obrazy czasu minionego są najczęściej wpisywane w zupełnie współczesne ramy dyskursywne – patriotyczne, martyrologiczne, bogoojczyźniane polityki historyczne? Większość projektów rekonstruujących historię ma oparcie w pieniądzach, a pieniądze – w instytucjach, które mają także swoje określone interesy i misje do zrealizowania. Neutralność – choć często deklarowana – raczej nie jest jedną z nich.
Film Jacksona nie zajmuje się jednak, o dziwo, ideologicznym fetyszyzowaniem technologii w służbie archiwum. Nie jest to pusty i niemy found footage, ale konkretna opowieść, którą najpierw trzeba wyreżyserować i ubrać w dramaturgiczny pióropusz. Opowieść mocno wybiórcza, to fakt – bo taki też był rodzaj zamówienia: archiwum brytyjskie to brytyjska perspektywa i niewiele miejsca na gierki w historyczną dywersyfikację. Jednocześnie wewnątrz tego ujednoliconego spojrzenia znalazła się przestrzeń na zróżnicowaną paletę postaw – od psychopatycznej znieczulicy, przez wielką „tolkienowską” włóczęgę, aż po porażenie nerwów. Gadający weterani – nagrani pół wieku temu przez pracowników BBC – wyłapują umykające detale: słoiki z dżemem jabłkowo-śliwkowym, wypolerowane guziki od mundurów, brutalne lub łagodne głosy oficerów szkoleniowych. To jeszcze przed wymarszem na front, kiedy obrazy pędzą w stronę czarno-białego londyńskiego horyzontu i punktów rekrutacyjnych. W Belgii świat nagle się rozszerza i nabiera kolorów, a to, co znajome i przewidywalne, ulega błyskawicznej dezintegracji. Leje po bombach napełniają się breją z ludzkich ciał; okopowe szczury puchną z przejedzenia; coś huczy i warczy, a kolega obok zmienia formę w – jak żartuje głos z offu – „idealny preparat anatomiczny”. Walka toczy się więc o zachowanie pozorów normalności: o ułamek higieny, ostatni zdrowy ząb w gębie, trupią wodę zagotowaną na kubeczek herbaty. Żołnierze dużo się śmieją, ale żart jest sino-brązowy, groteskowy, napakowany nihilizmem. Bo i z czego można rżeć, kiedy siedzi się w dziurze, w której błoto ma konsystencję kleju do tapet, a poduszka to brezentowy worek wypchany flakami porucznika z dziury obok? Jeśli jest w tym jakaś poezja, to tylko taka z najniższych pięter cielesnego doświadczenia.
Jacksonowska empatia szuka zatem przede wszystkim historii prywatnych – raczej suchych i behawioralnych, pozbawionych dumnych patriotycznych ozdobników, czasami nostalgicznych, lecz nigdy ckliwych. Z archiwum anonimowych cielesno-afektywnych doświadczeń znikają statystyka i geopolityka. To nie oko generała ani romantycznego kronikarza, ale spojrzenie szeregowca, któremu wszy pożarły naskórek i resztkę godności. Wyobrażenia o „cywilizowanej wojnie” i patriotycznym obowiązku pękają jak brudne mydliny z oficerskiej wanny. Bo w sumie właśnie o tym jest montaż Petera Jacksona – o wielkim ideologicznym oszustwie. O zbrodni wojennej, która kosztowała życie miliony nieświadomych chłopiąt ze świeżo „unarodowionych” klas ludowych i od dawna tresowanych w turbopatriotycznych odruchach klas dominujących. Rządzący zmówili się, że przymkną oko na wiek 15-, 16- i 17-letnich pisklaków i zrobią z nich kule do imperialnych armat. A wcześniej wleją im do dzióbków gęstą, narodową okowitę: romantyczne obrazki szarż kawaleryjskich, żołnierzy popalających cygara w przerwach między honorowymi pojedynkami na bagnety, wypucowanych koników, gładkich Francuzek wiwatujących na cześć młodych Chrystusiątek.
Tymczasem europejska machina wojenna – nowoczesna i technologicznie coraz sprawniejsza – na ich kościach ugotowała sobie zupę. Hordy niedojrzałych ciał skazała na wieczną młodość, trupią wegetację w opowieściach kombatantów i statystykach ofiar. Później już żadna nowa lekcja o absurdzie i nieszczęściu wojny nie stanie się tą najbardziej pouczającą, a więc – potencjalnie ostatnią. I o tym także jest kolor w filmie Jacksona – o wojennej stałości, o niezmienności zmysłowego doświadczenia pola bitwy. Bo tak naprawdę dominuje tutaj tylko jedna barwa – gnijąca szarość. Kolor ruin, kolor ziemi, kolor zmumifikowanych zwłok. Uniwersalny kolor militarnej przeszłości.
„I młodzi pozostaną”
reż. Peter Jackson
premiera: 25.10.2019