Wiosną 1983 roku na tablicy ogłoszeń w Instytucie Nauk Geologicznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie pojawiło się ogłoszenie. Raczej dziwne. Nie dotyczyło ani terminu zebrania pracowników, ani zajęć ze studentami czy zmian w godzinach funkcjonowania stołówki. Autor anonsu napisał o czymś zupełnie innym. Cytuję:
Ikowie uważają, że dobre jest wyłącznie to, co im przynosi korzyść, złe jest wszystko, co pomaga przeżyć innym. Każda zagroda jest rodzajem twierdzy, ponieważ każdy sąsiad jest wrogiem. Zresztą nie tylko sąsiad – stała wrogość panuje i wewnątrz zagród: członkowie rodzin nienawidzą się nawzajem, nikt nikomu w niczym nie pomaga, nikt niczym z nikim się nie dzieli. Radość z cudzego nieszczęścia jest jedyną radością Ików. Zdaniem obserwatorów – Ikowie osiągnęli swego rodzaju ideał społeczeństwa, które można by nazwać zdroworozsądkowym: „skoro wyzbycie się dobroci ułatwia przetrwanie, trzeba się dobroci wyzbyć, ponieważ należy przetrwać za wszelką cenę”.
Anons był dziwny – nie tylko jak na miejsce pracy geologów. Z innej parafii raczej. Musiał jednak w coś celnie trafiać, do kogoś przemawiać, a pewnie i komuś zagrażać – został bowiem szybciutko z tablicy ogłoszeń zdjęty. I to przez samego dyrektora Instytutu. Nie wylądował jednak w koszu. Na zwołanym zebraniu naukowym wszystkich pracowników rzeczonego Instytutu, ten sam dyrektor odczytał treść anonsu, po czym zdecydowanie ją skrytykował. Na koniec dał do zrozumienia, co myśli o autorze czynu. „Jak się komu nie podoba, to won, na Szpicbergen” – oznajmił.
Sięgam po historyczną anegdotę z dwóch powodów. Po pierwsze, rozgałęzia się ona wspaniale i pozwala antropologowi na poruszanie się po oswojonym terytorium. Powodem drugim jest przyjemność analogii. Co bowiem taka kartka mówiłaby dzisiaj, nam współczesnym, „plemiennie” ponoć podzielonym. Sprawdźmy. Uprzedzam, będą zakręty.
Ikowie, znani także pod nazwą Teuso, to lud żyjący na górzystym pograniczu Ugandy, Sudanu i Kenii; byli nomadycznymi myśliwymi. Nie było to społeczeństwo specjalnie liczne (nie więcej niż 10 tysięcy ludzi) czy wybitne w rzemiośle, sztuce albo strategiach pozyskiwania protein. Zrobiło jednak karierę, i to międzynarodową. Wszystko za sprawą Colina Macmillana Turnbulla.
Antropolog w latach 1964–1967 przebywał wśród Ików. I trafił na moment szczególny w życiu tego społeczeństwa. Ikowie zostali przymusowo przesiedleni do doliny Kidepo. Pozornie, nie najgorzej. Dolina miała prawie 60 kilometrów długości i roiła się od zwierzyny łownej. Kłopot polegał na tym, że rząd Ugandy zmienił ją w park narodowy. Myśliwi nie mogli tam polować, ich świat stanął zatem na głowie. Kolejnym dopustem były powtarzające się okresy suszy, niweczące jakiekolwiek nadzieje związane z rolnictwem. Wystarczyło kilka lat, a kultura tego ludu – mity, rytuały, system pokrewieństwa, stroje, religia – skurczyła się do niepotrzebnych nikomu wspomnień.
Ikowie cierpieli chroniczny głód. Poszukiwanie jedzenia było ważniejsze niż cokolwiek innego: rodzina, miłość, lojalność. Turnbull był świadkiem tego, co z kanap i foteli sytej części świata postrzega się jako upadek społeczeństwa. Albo wręcz człowieczeństwa. Za jedzenie kobiety się prostytuowały. Dzieci okradały rodziców. Rówieśnicy stosowali wobec siebie krwawą przemoc. Istniało tylko jedno prawo – prawo głodu. Kto go nie zaspokoił, ten umierał. Bez żalu ze strony innych.
Turnbull nie szczędzi dotkliwych opisów. Zapamiętałem zwłaszcza jeden:
Pewnego razu widziałem wysoko na grzbiecie góry Kalimon dwóch chłopców, którzy nawzajem się onanizowali. Wskazywało to na pewną zażyłość, ale niewielką, bo w ich wzajemnym stosunku nie uwidaczniała się sympatia. O ile wiem, nie byli nawet przyjaciółmi i nie przebywali ze sobą częściej niż z innymi kolegami.
Relację Turnbulla z agonii społeczeństwa Ików wydano w 1972 roku. Rzecz o „moralnym upadku”, jak reklamował wydawca, napisana potoczystym językiem, była nominowana do National Book Award (tej samej, co niedawno proza Olgi Tokarczuk). Książka budziła gwałtowne emocje. Podczas gdy akademicy spierali się o jej walory metodologiczne, artyści potraktowali ją jak impuls do myślenia o świecie sobie współczesnym. W 1975 roku w paryskim teatrze Bouffes du Nord premierę miał spektakl Petera Brooka „Ikowie”. Rok później wystawiła go też Royal Shakespeare Company w Londynie.
Na tym pierwszym spektaklu był sam Turnbull. A także polska awangardowa artystka, Ewa Kuryluk. Pisała później:
Musimy uporać się z tragedią Ików. Samowolnie ingerując w przyrodę, ktoś podpisał na nich wyrok śmierci. I podpisać go może w każdej chwili na każdego z nas […] gdyż Ikowie – to my.
Przesada? Artystyczna chimera? Jeszcze w 1975 roku Kuryluk nadała swojej myśli kształt obrazu. Popatrzmy na płótno. Mamy oto dwoje młodych ludzi, mężczyznę i kobietę. On na czerwono, w T-shircie i krótkich spodenkach, ona w bieli i różu, od bluzki, przez spódniczkę, po tenisówki. Oboje mają na twarzach „czarne” afrykańskie maski, zakrywające i pseudonimizujące ich twarze. Siedzą obok siebie w wygodnych, zrelaksowanych pozach. Regularny chillout ze Zbawiksa, z pieskiem w tle. A może raczej scena jak z grzbietu góry Kalimon. Wokół nich przedmioty: otwarta paczka papierosów, butelka alkoholu, odtwarzacz muzyki, napełniona szklanka… Uderzające jest to, że tej dwójki nic nie łączy – żadna relacja społeczna czy psychiczna. Patrzą w przeciwne kierunki. Trwają obok siebie i mimo siebie. A towarzyszące im obiekty tylko potęgują uczucie obcości.
Oczywiście Kuryluk miała w nosie spory o metody pracy terenowej i adekwatne pochwytywanie plemiennej realności. Interesowała ją sytuacja w Polsce połowy lat 70. Był to okres wzrostu gospodarczego, zwyżki aspiracji konsumpcyjnych i poczucia życia na wyższym poziomie. Co w tym kontekście mówi tytuł obrazu? „Ikowie – to my” to metafora hipertrofii konsumpcji, zaniku tradycyjnej moralności oraz idących z nimi ramię w ramię obojętności czy wręcz wrogości społecznej.
Polski przekład książki Turnbulla – „Ikowie, ludzie gór” – opublikował w 1980 roku Państwowy Instytut Wydawniczy. Druk książki ukończono dokładnie w lipcu 1980 roku, czyli cztery miesiące przed początkiem oficjalnej działalności związku zawodowego „Solidarność”. Dla wielu ówczesnych czytelników już sama data wydania stanowiła wyraźną aluzję polityczną – która została wkrótce wypowiedziana.
W 1983 roku w noworocznym numerze miesięcznika „Odra” ukazał się artykuł „Musieć, czyli chcieć” autorstwa wpływowego, opozycyjnego dziennikarza, Macieja Iłowieckiego. Trwał stan wojenny i związana z nim ścisła cenzura. Wielu dziennikarzy praktykowało w związku z tym styl ezopowy, polegający na pisaniu o sprawach pozornie odległych albo abstrakcyjnych, które jednak odczytywano aluzyjnie, w kontekście bieżącej sytuacji. Nie inaczej było i tym razem. Iłowiecki przedstawił główne tezy książki Turnbulla, podkreślając kluczowe strategie przetrwania Ików, czyli egoizm, wrogość wobec innych i brak wzajemności. Po czym skonkludował: „Może Ikowie osiągnęli ideał społeczeństwa zdroworozsądkowego: skoro wyzbycie się dobroci ułatwia przetrwanie, trzeba się dobroci wyzbyć, ponieważ należy przetrwać z a w s z e l k ą cenę”.
Uprzedzałem, że będą zakręty, więc uwaga! Fragmenty artykułu Iłowieckiego przedrukował w marcu 1983 roku „Tygodnik Powszechny”. Wciąż mamy stan wojenny, a otwarcie opozycyjny tygodnik podlega wzmożonej kontroli cenzorskiej. Co robić, by nie pisać bez sensu? W rubryce zatytułowanej niewinnie „Z prasy”, sygnowanej JK, zamieszczono krótką notę o książce angielskiego antropologa. Wystarczyło, by wspomnieć o społecznej anomii i napędzanej paliwem egoizmu potrzebie przetrwania. Zaraz potem zdania przepisane z „Tygodnika Powszechnego” trafiły na tablicę ogłoszeń w krakowskim Instytucie Nauk Geologicznych. Wracamy więc do punktu wyjścia.
Gest Kuryluk nawiązywał do ślepej konsumpcji i jej konsekwencji. Do obietnic lepszego, czyli bardziej dostatniego życia, które unieważniają inne społeczne obligacje. Do sytuacji, gdy przedmioty, dobra i pieniądze zastępują relacje. I do katastrofy naturalnej, wywoływanej egoistycznymi decyzjami. Katastrofy będącej ostatecznie „wyrokiem śmierci” dla wszystkich.
Nawiązania do Ików z czasów stanu wojennego miały już inny sens. Nadal chodziło o uwiąd relacji, tym razem jednak spowodowany siłą wyższą, jakąś rozpyloną w powietrzu przemocą albo, co najmniej, jej groźbą. Istnieje jednak wspólny mianownik dla obu skojarzeń: jest nim pytanie o „wyzbycie się dobroci” – nie tylko wobec współplemieńców, lecz także względem współmieszkańców: bloku, dzielnicy, kraju, kontynentu, Ziemi. O przychodzącą od razu potem obojętność, która – gdy się zakorzeni – pączkuje wrogością w myśl ochrony własnych, najświętszych i suwerennych interesów.
Czy te analogie są aktualne w nadwiślańskiej dolinie Kadepo? Niestety tak – w dodatku wszystkie naraz. Ikowie to znowu my.