Tegoroczny Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni wzbudził kontrowersje i prowokował gorące dyskusje na długo przed rozpoczęciem. W ich ramach nie rozmawiano jednak o kondycji polskiego kina, ale o komitecie organizacyjnym, zespole selekcyjnym, systemie wyboru filmów, statucie festiwalu i dobrych obyczajach, które tym razem odeszły w zapomnienie. Burzę ta w rodzimym środowisku filmowym spowodowało niezadowolenie z wyników konkursowej selekcji (o przyczynach rozczarowania szczerzej za moment). Miejmy nadzieję, że tytuły, które ostatecznie znalazły się w najważniejszej sekcji festiwalu, wywołają niemniejsze poruszenie – ale tym razem rozmawiać będziemy tylko o poziomie artystycznym.
W skrócie: Zespół selekcyjny rekomendował 21 filmów, z czego osiem pierwszych na liście bezwarunkowo miało pojawić się w konkursie głównym – taka była niepisana umowa między członkami Zespołu a Radą Programową. Rada jednak zasadę złamała i z listy ośmiu tytułów wykreśliła połowę: „Mowę ptaków” Xawerego Żuławskiego, „Interior” Marka Lehkiego, „Supernovą” Bartosza Kruhlika i „Żużel” Doroty Kędzierzawskiej. Naruszenie umowy oburzyło środowisko – nie tylko dlatego, że w konkursie miało zabraknąć filmów uznanych twórców (o których już wtedy zaczynało mówić się w superlatywach), ale również dlatego, że był to kolejny sygnał, że z festiwalem nie dzieje się dobrze. Tym razem czara goryczy się przelała.
Likwidacja funkcji dyrektora artystycznego, przejęcie wszystkich kluczowych stanowisk przez Leszka Kopcia, powrót do starej nazwy, rezygnacja ze stworzonego przez Michała Oleszczyka konkursu Inne spojrzenie, stawianie w programie na filmy „słuszne”, ale niekoniecznie artystycznie spełnione – to wszystko niepokoiło już od pewnego czasu, bo zaświadczało o restauracji starego systemu, z którym z powodzeniem walczyli poprzedni dyrektorzy – Michał Chaciński i Michał Oleszczyk. Zapewne nie da się tej dwójce przypisać pełnej odpowiedzialności za wszystkie osiągnięcia naszej kinematografii ostatnich lat (fala znakomitych debiutów, dobra atmosfera wokół polskiego kina, sukcesy na arenie międzynarodowej), ale pewne jest, że swoimi decyzjami znacznie się do nich przyczynili. Środowisko przestraszyło się, że to, co z mozołem budowano, zostanie nagle zaprzepaszczone; zamiast obiecujących debiutantów, filmów kontrowersyjnych, ryzykownych, eksperymentalnych będziemy w Gdyni oglądać już tylko dzieła bezpieczne, pisane na rządowe zamówienie, podpisane przez dobrze znanych twórców.
Protesty zakończyły się sukcesem. Odrzucone filmy włączono do konkursu, łamiąc przy tym w dwóch miejscach regulamin (mówi on, że po pierwsze, w konkursie nie może być więcej niż 16 filmów; po drugie, decyzje Rady są ostateczne i nieodwoływalne). Tym razem nikt nie miał o to pretensji. Ostatecznie w Gdyni nie zobaczymy tylko „Żużlu” – ale w tym przypadku producent sam wycofał film z rywalizacji, bo nie zdołał ukończyć go na czas. Nie ma wątpliwości, że włączona trójka będzie szczególnie oczekiwana podczas tegorocznej edycji.
Przejdźmy do najważniejszego – do filmów. Zacznijmy od kilku liczb: 19 – tyle obrazów ostatecznie znalazło się w konkursie; 4 – tyle podpisali debiutanci; 5 – tyle jest autorstwa twórców ponad sześćdziesięcioletnich; 3 – tyle wyreżyserowały kobiety. Trzy pierwsze liczby pokazują, że polskie kino w jakiś sposób się ustabilizowało – nie ma już aż tyle debiutów (dla porównania: w 2017 było ich osiem; w 2016 sześć; w 2015 siedem), trudno też mówić o totalnej dominacji starszego pokolenia. Zdecydowanie najliczniejszą grupę stanowią twórcy w wieku średnim, tworzący swoje drugie, trzecie, czwarte filmy. Niedawna fala młodych niezwykle cieszyła, bo była ożywcza (w ostatnich czterech latach aż dwa razy festiwal wygrywali debiutanci) i pozwalała patrzeć z nadzieją na przyszłość naszej kinematografii. Owi twórcy utracili już rangę debiutanta, a za moment stracą też etykietę „młodości” – i bez nich będą musieli potwierdzić swój talent. Nie można zaprzeczyć, że zawsze potrzeba świeżej krwi, ale sercem każdej kinematografii powinni być twórcy sprawdzeni, którzy z filmu na film rozwijają skrzydła.
Z czym w tym roku przyjechali debiutanci? Najciekawiej zapowiada się włączone po protestach dzieło Kruhlika. „Supernova” to drugi film z programu Studia Munka „60 minut” i drugi, który przekroczył ten metraż (pierwszym jest pokazywany w Panoramie, choć również zasługujący na konkurs główny „Eastern” Piotra Adamskiego). I dobrze – dzięki temu możemy mówić o pełnoprawnym filmie kinowym. „Supernova” ma wyjątkowo tajemniczy opis fabuły – znalazło się w nim miejsce na dramat, na thriller, a nawet na kino katastroficzne. Ci, którzy widzieli, mówią o wielkim kinie!
Choć w branży funkcjonuje od lat, formalnie debiutantką jest również Małgorzata Imielska, autorka „Wszystkiego dla mojej matki”. Wcześniej tworzyła dokumenty i reportaże. Biorąc się za fabułę, nie odcięła się od reporterskich korzeni – temat filmu jest żywcem wzięty z jednego z nich: to opowieść o dziewczynie z domu dziecka, która marzy tylko o jednym – o odnalezieniu swojej matki.
Znacznie mniejsze doświadczenie ma trzecia debiutantka, Monika Jordan-Młodzianowska, autorka „Żelaznego mostu”. Na planie filmu młodej twórczyni udało się zgromadzić gwiazdorską obsadę: Julia Kijowska, Bartłomiej Topa, Łukasz Simlat, Andrzej Konopka, Cezary Łukasiewicz (to tylko część imponującego zespołu aktorskiego) to nazwiska stanowiące złożoną obietnicę. Oby została ona dotrzymana. Nadzieje podsyca także opis fabuły: historia trudnej miłości uwikłanej w strach, ból i poczucie winy. A wszystko to w scenerii Górnego Śląska.
Grono debiutantów uzupełnia Łukasz Kośmicki – który rzucił Jordan-Młodzianowskiej rękawicę w zawodach na najbardziej imponującą obsadę. W jego „Ukrytej grze” obok polskich gwiazd – Roberta Więckiewicza i Magdaleny Boczarskiej – pojawili się Bill Pullman, Lotte Verbeek i Aleksey Serebryakov. Międzynarodowa obsada jest umotywowana fabułą, która opowiada o rozgrywającym się w warszawskim Pałacu Kultury i Nauki pojedynku szachowym między USA i ZSRR u szczytu konfliktu kubańskiego.
Debiuty zapowiadają się obiecująco i napawają optymizmem. Trudniej o niego, gdy spojrzy się na inną przytoczoną wcześniej liczbę – mówiącą o filmach zrobionych przez kobiety. Nie jest co prawda tak źle jak w 2016 roku, gdy żaden film nie był podpisany przez kobietę; ale również nie jest tak dobrze jak w 2017, gdy kobiety odpowiadały za siedem (z siedemnastu) tytułów. O tej nierówności dyskutuje się w środowisku od dłuższego czasu i nie jest ona wyłącznie problemem tego konkretnego festiwalu – zaświadcza raczej o głębszej dysfunkcji systemu. Faktem jest, że kobiety dominują w kinie krótkometrażowym, a nie są w stanie przebić szklanego sufitu pełnometrażowego debiutu. Promowanie ich obecności w konkursie w Gdyni z pewnością pomogłoby młodym reżyserkom w pozyskiwaniu funduszy i przekonywaniu do siebie producentów.
Co poza debiutami? Trzy wyselekcjonowane filmy już gościły na naszych ekranach: „Ciemno, prawie noc” Borysa Lankosza, „Kurier” Władysława Pasikowskiego, „Słodki koniec dnia” Jacka Borcucha. Dwa pierwsze posłużyły za argument w trakcie walki o odrzucone przez Radę filmy. Mówiono, że jeżeli jest miejsce na tak przeciętne (albo wręcz złe) filmy, to dlaczego w finałowej szesnastce miałoby nie być „Mowy ptaków” czy „Supernovej”? Trudno się z tym argumentem nie zgodzić. Jedynym usprawiedliwieniem obecności tych trzech filmów są nazwiska reżyserów – uznanych i docenionych również na festiwalu w Gdyni. Pozostaje mieć nadzieję, że najsłabsze filmy festiwalu już znamy.
Argumentem dla obecności „Kuriera” z pewnością była również podjęta tematyka –powstanie warszawskie. W tym roku historia w wersji batalistyczno-narodowej będzie reprezentowana wyjątkowo szeroko. Obok filmu Pasikowskiego zobaczymy jeszcze „Piłsudskiego” Michała Rosy i „Legiony” Dariusza Gajewskiego. W ich przypadku można byłoby użyć frazy, która robiła internetową karierę przy okazji promocji zeszłorocznych filmów o Dywizjonie 303: „nie pomyl filmów”. Oba rozgrywają się w tym samym czasie historycznym, opowiadają o niemal tych samych osobach i wydarzeniach: okresie formowania się zrębów polskiej armii i dochodzeniu do niepodległości.
Ale to nie jedyny rodzaj kina historycznego, jaki zagości w Gdyni. Akcja aż ośmiu filmów rozgrywa się w przeszłości. „Obywatel Jones” Agnieszki Holland przenosi nas do lat 30. XX wieku, kiedy młody brytyjski dziennikarz jedzie do ZSRR, by odkryć tajemnicę sukcesu modernizacyjnego tego kraju, która okazuje się zarówno przerażająca, jak i wyjątkowo niebezpieczna. „Czarny mercedes” Janusza Majewskiego rozgrywa się w czasie II wojny światowej, jednak pola walk omija szerokim łukiem, koncentrując się na zagadce kryminalnej, która nieoczekiwanie odsłania niebezpieczne związki Polaków z wysoko postawionymi oficerami SS. Warszawa lat 50. będzie scenerią „Pana T.” Marcina Krzyształowicza – pod tajemniczą literą skrywa się nazwisko Tyrmanda, którego działalność literacka mieszać się będzie z opresją totalitarnego państwa. „Ikar. Legenda Mietka Kosza” Macieja Pieprzycy z kolei przeniesie nas do lat 60., kiedy tytułowy bohater budował swoją legendę najlepszego polskiego pianisty jazzowego. Również w latach 60. rozgrywa się akcja wspomnianego już filmu Łukasza Kośmickiego „Ukryta gra”.
Popularność kina historycznego nie oznacza, że polscy twórcy nie mają ambicji komentowania współczesności. Wprost przeciwnie. Kilka fabuł ma swoje źródła w głębokiej analizie bolączek, traum i lęków społeczeństwa. Jednym z nich jest z pewnością „Mowa ptaków” – najbardziej wyczekiwany film festiwalu i z pewnością jeden z najbardziej kontrowersyjnych (nie tylko w Gdyni, a w całym tegorocznym polskim kinie). Xawery Żuławski nakręcił film na podstawie ostatniego scenariusza swojego ojca – Andrzeja. W ten sposób złożył mu hołd, ale również odbył ostatnią rodzinną kłótnię. „Mowa ptaków” to film-dyskusja: młodszego pokolenia ze starszym, różnych grup społecznych, odmiennych kulturowych narracji. Te wszystkie głosy – słyszalne w dzisiejszej Polsce – splatają się w nim i zamieniają w kakofoniczny świergot rozkrzyczanych ptaków.
Równie kontrowersyjny może być znacznie bardziej klasyczny w formie „Solid Gold” Jacka Bromskiego – ze względów na swoją polityczną wymowę i próbę wykorzystania obrazu do wyborczych rozgrywek (z powodu przesunięcia daty premiery na ostatnie dni kampanii wyborczej). Wymowa filmu ma być ponoć skierowana przeciwko opozycji – fabuła jest bowiem luźno oparta na aferze Amber Gold. Aktorzy już zdążyli sprzeciwić się upolitycznieniu ich pracy.
Odkryciem festiwalu może być „Proceder” Michała Węgrzyna – twórcy, który tym filmem przeszedł z kina offowego do profesjonalnego. To biografia niedawno zmarłego Chady, popularnego rapera, chłopaka z blokowiska, recydywisty. Jego życiorys jest znakomitym materiałem na mocne kino uliczne, podbite hip-hopowym bitem, pełne moralnego brudu, ale także pasji i marzeń. Pytanie tylko, czy autor „Wściekłości” będzie potrafił unieść tak wielowymiarowy materiał? Miejmy nadzieję, że „Proceder” dorówna „Jesteś Bogiem” i stanie się dla odtwórcy głównej roli, Piotra Witkowskiego, podobną przepustką do kariery, jaką dzieło Leszka Dawida było dla Dawida Ogrodnika, Marcina Kowalczyka i Tomasza Schuchardta.
Z przenikliwej analizy współczesności naszego kraju wyrósł również „Interior” Lehkiego. Rzadko tworzący reżyser (to dopiero jego trzeci film, choć debiutował „Moim miastem” siedemnaście lat temu) ponownie nakręcił intymny dramat, który wynika z samego serca problemów, jakimi na co dzień żyją wszyscy Polacy. Jak mało który rodzimy twórca, Lehki w zupełnie pozbawiony publicystyki sposób potrafi pokazać, w jaki sposób polityka, stosunki pracy, kwestie gospodarcze rzutują na naszą codzienność.
Najbardziej tajemniczym tytułem tegorocznej edycji jest z pewnością „Dolina Bogów” nieprzewidywalnego Lecha Majewskiego. Autor „Wojaczka” wielokrotnie dowiódł, że jest filmowym wizjonerem, który potrafi zachwycać epickim rozmachem obrazu i myśli. Nie zawsze jednak trafia w sedno – jak choćby rozczarowującą „Oniricą”. W „Dolinie Bogów” zobaczymy samego Johna Malkovicha w roli dotkniętego osobistą tragedią milionera. To tylko jeden z trzech równoległych wątków – inny sięga aż archaicznej legendy Indian Navajo.
Gdybym miał już teraz obstawić zwycięzcę tegorocznej edycji, postawiłbym na „Boże Ciało” Jana Komasy. Film właśnie wrócił z festiwalu w Wenecji z dwiema nagrodami i wieloma entuzjastycznymi recenzjami; obecnie może go oglądać publiczność w Toronto, gdzie prawdopodobnie zacznie się jego tournée po Ameryce Północnej. Kto wie, być może zakończy się ono na oscarowej gali. „Boże Ciało” to inspirowana autentycznymi wydarzeniami historia byłego więźnia (w tej roli wszędzie chwalony Bartosz Bieleń), którego wielkim marzeniem jest zostanie księdzem. Jednak skazanych do seminarium nie przyjmują, więc musi znaleźć inny sposób, by podążyć za głosem powołania.
Bill Pullman, John Malkovich, filmy docenione w Wenecji, koprodukcje z Wielką Brytanią i Włochami – polskie kino staje się coraz bardziej transnarodowe, wykracza daleko poza lokalne podwórko. Wydaje się przy tym trzymać rękę na pulsie naszej codzienności, a także sięgać po najciekawsze wydarzenia z przeszłości. Tworzy komedie, kryminały, biografie i kameralne dramaty. Już od kilku lat wiadomo, że domeną naszego kina jest różnorodność – wielość wypowiedzi, stanowisk i narracji. Niech te wszystkie głosy donośnie rozbrzmiewają i zlewają się w ptasi świergot podobny do tego z filmu Żuławskiego, który rozpoczął dyskusję wokół festiwalu. Niech stanie się ona zaczynem intelektualnego fermentu, zapładniającego umysły twórców i widzów, których głosy sprzeciwu, zachwytu, polemik dodatkową wzmogą ten inspirujący gwar. Miejmy nadzieję, że dyskusje podczas tegorocznej edycji festiwalu w Gdyni będą miały nie niższą temperaturę niż te, które ja poprzedzały.
44. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych
Gdynia
16–21.09.2019