Quentin Tarantino może i jest ironicznym gadułą, ale kto powiedział, że ironiczna gaduła nie może wyciskać łez? Ćwierćwiecze Złotej Palmy za „Pulp Fiction” niespodziewanie przyniosło mi sporo wzruszeń: koledzy z organizowanego w gdańskiej stoczni Octopus Film Festival urządzili pokaz „Pulpy” czytanej na żywo przez Tomasza Knapika i Krystynę Czubównę, z Czubówną w najbardziej popisowych rolach Julesa, Mii Wallace, pana Wolfe’a i samego Marsellusa. Kiedy po napisach końcowych dwoje legendarnych lektorów wyszło na scenę, brakowało mi chusteczek. Wcześniej tego lata okazało się, że obsceniczna nostalgia serialu „Stranger Things” nie jest poza moim zasięgiem: wystarczy wysłać córkę Umy Thurman do pracy w wypożyczalni wideo. (Niejako śladem wujka Q., który dawno temu właśnie małej Mayi Hawke przypisywał zainspirowanie go do przekształcenia „Kill Billa” w opowieść o macierzyństwie).
Jimmy, ty rozczochrana marudo w szlafroczku! – sami widzicie, w jakim jestem nastroju.
A jednak „Pewnego razu… w Hollywood” pozostawiło mnie przez większość filmu obojętną, a na koniec rozdrażnioną. Sprowokowało wiele pytań, z których najważniejsze, a zarazem najsmutniejsze, brzmi: czy Quentin Tarantino przestał kochać kino?
„Pewnego razu… w Hollywood” to tytuł genialny w swej prostocie – odsyła do baśni, ale też gorzkiej ironii Sergia Leone, potrzaskanego westernowego mitu. W tym duchu rozpoczyna się fabuła: fikcyjny aktor Rick Dalton (grany przez Leonarda DiCaprio) grywał w klasycznych westernach, później zblakł w westernie telewizyjnym; kiedy go poznajemy, jest atrakcją tygodnia w takim czy innym serialu. Towarzyszymy mu na planie jednego z nich – kolejny western, rola zarośniętego drania. Na drewnianym ganku sfrustrowany gwiazdor poznaje ośmioletnią wyznawczynię metody Stanisławskiego. W tym samym czasie na peryferiach miasta, Cliff Booth (grany przez Brada Pitta), kaskader Daltona i jego najlepszy kumpel, pełniący także funkcje niańki, zwiedza ruiny dawnego filmowego planu, gdzie kręcono telewizyjne westerny. To zaniedbane ranczo, Spahn Ranch – przejdzie ono do historii jako miejsce, w którym mieszkała Rodzina Mansona. Hollywood w najnowszym filmie Tarantina jest więc ostatnim przyczółkiem mitycznego Dzikiego Zachodu, który odchodzi do przeszłości na naszych oczach. Rick Dalton nie jest zadowolony, gdy agent – grany na autopilocie przez Ala Pacino – proponuje mu wyprawę do Rzymu i rolę u „drugiego największego reżysera spaghetti westernów”, Corbucciego. Nie chce jechać do Włoch, gdzie właśnie weszły do kin „Człowiek zwany Ciszą” i „Dawno temu na Dzikim Zachodzie”.
Jest luty 1969 roku. Los Angeles zalane jest słońcem. Sharon Tate nudzi się w świeżo wynajętym domu na Cielo Drive. Jedzie do miasta, pod wpływem impulsu wślizguje się do kina na swój ostatni film, „The Wrecking Crew”, w którym występuje z Deanem Martinem. Tate grana jest przez Margot Robbie, ale na ekranie w czasie seansu widzimy oryginalny obraz, prawdziwą twarz, prawdziwe ciało zamordowanej latem 1969 roku aktorki. Do tego gestu Tarantina-archiwisty jeszcze wrócimy.
Schyłkowość przepełnia film na równi ze złoto-miodowym światłem. Tarantino nigdzie się nie śpieszy. Oddaje hołd kinu: – można nacieszyć oczy widoczkami i architekturą, a przez trzeci plan przemykają dziesiątki autentycznych postaci Hollywoodu. To nostalgia – ale za czym? Jakiego rodzaju jest to fantazja? Gdzie rozgrywa się konflikt? Jakieś kino odchodzi do przeszłości, wielkie studia znajdują się w kryzysie, telewizja funkcjonuje jako zawodowy i społeczny straszak (nieprzypadkowo dziewczyny z „Rodziny” Mansona grają młode aktorki z dzisiejszej telewizyjnej pierwszej ligi: Margaret Qualley, Mikey Madison, Maya Hawke, Victoria Padretti; dowodzi nimi Lena Dunham w roli „Gypsy” [czyli Catherine Share], która rekrutowała dla Mansona nowe wyznawczynie. Tylko Dakota Fanning w roli „Squeaky” [czyli Lynette Fromme], która kilka lat później podejmie próbę zamachu na prezydenta Forda, jest „z kina”). Po ulicach włóczą się hipisi. To rzeczywistość, w której „hipis” brzmi w ustach starych wyg jak najgorsza obelga – może dlatego, że nie widać tu za bardzo ani czarnych, ani meksykańskich postaci? Film jest zupełnie biały, nie licząc jednej groteskowej scenki z Bruce’em Lee.
I tak wyłania się trójkąt. Melancholijni faceci ze starego kina z jednej strony; hipisi, a właściwie grupa wychudzonych dziewczyn na bosaka i jeden chłopak, Tex Watson, z drugiej. Pomiędzy nimi – milcząca słodko Sharon Tate, nad którą wisi widmo śmierci.
I tu zaczynają się schody. Diabeł tkwi w proporcjach. Jest trochę tak, jakby Tarantino myślał, że tworzy bohaterów szalenie dwuznacznych (kaskader Booth zabił swoją żonę albo i nie), ale pokonuje go, jak sądzę, siła grawitacji. Tak to jest, jak się postawi dwóch melancholijnych facetów – jednego traktowanego z ciepłą ironią, drugiego z tajemnicą i sympatyczną sunią – przeciwko grupce nierozgarniętej młodzieży. Ambiwalencje muszą się czymś żywić, tu nie mają czym. Zabił czy nie zabił – wszystko jedno. (W jednej z ostatnich scen filmu przy bramie z Daltonem spotyka się Jay Sebring, grany przez Emile’a Hirscha – aktora, który pięć lat temu na festiwalu w Sundance poddusił kobietę do utraty przytomności; tak o, w klubie, przy ludziach. Poddusił, nie poddusił – jakie to ma dla Tarantina znaczenie? W temacie „Tarantino a sprawa kobieca” polecam to syntetyczne opracowanie).
Podstawowym problemem „Pewnego razu… w Hollywood” jest zaburzający proporcje, ściskający potencjalny fresk do rozmiarów komiksowego stripa w jakimś konserwatywnym dzienniku, brak. A jest nim, paradoksalnie, niedobór kina. Jak absurdalnie by to nie brzmiało w przypadku filmu uplecionego z kinofilskich cytatów, żartów i fantazji. Tarantino pozostaje tak zachowawczy w swoim spojrzeniu na kino, jak nigdy w swojej karierze. (Krytyk „New Yorkera” Richard Brody idzie dużo dalej, nazywając go wprost „nieprzyzwoicie zacofanym”). Może dlatego film jest wyjątkowo, jak na Tarantina, linearny; czym bowiem są tarantinowskie dygresje, jeśli nie rozpruwaniem konwencji i zastanych opowieści? O nieufności Daltona wobec spaghetti westernu już wspominałam: to trochę żart – ale pełen czułości wobec ludzi, których historia kina zepchnęła na boczny tor. Ale puentą włoskiego żartu jest rozhisteryzowana włoska żona – i tu powietrza zaczyna brakować, dotychczasowa czułość zastyga w dusznym stereotypie. Polański funkcjonuje w filmie jako najgorętszy reżyser w mieście, ale nic więcej na jego temat się nie dowiadujemy – Tarantino, w ślad za swoimi melancholijnymi bohaterami, nie interesuje się nowym kinem. To nie byłby zarzut – nie wymagam od filmu, aby był historyczno-filmową monografią – gdyby nie fakt, z czym to nas zostawia.
SPOILER ALERT
(W dalszej części tekstu odnoszę się ze szczegółami do finału filmu. Jestem przekonana, że oglądanie „Pewnego razu… w Hollywood” bez świadomości, którędy pobiegnie fabuła, jest doświadczeniem diametralnie innym, niż kiedy zna się jej przebieg; mi niestety zdarzyło się wsadzić nochala w nieodpowiednią zakładkę w Wikipedii na długo przed premierą filmu. Nie wydaje się jednak, by w innych okolicznościach moja ostateczna ocena bardzo się różniła. Lojalnie zachęcam czytelników, którzy do kina się dopiero wybierają, by przerwać lekturę w tym miejscu i wrócić do czytania po filmie. Swoją drogą spryciarz z tego Quentina – przeprowadzenie krytyki tego filmu bez psucia zabawy wszystkim dookoła wymaga moim zdaniem wielkiego pióra.)
Film okazuje się bowiem opowieścią o ocaleniu Sharon Tate przed bosymi dzieciakami Mansona. W tej fantazji Susan Atkins, Tex Watson i jeszcze jedna dziewczyna (trudno powiedzieć, czy jest to Patricia Krenwinkel, czy Linda Kasabian, ale nie będziemy już wchodzić w takie szczegóły: istotne jest to, że Tarantina to mało obchodzi) trafiają do rezydencji Daltona, sąsiada Tate i Polańskiego na Cielo Drive. Tam rozprawiają się z nimi w sposób nader spektakularny kaskader Cliff i jego wierna sunia; Dalton dodaje od siebie ostatni akord przy pomocy imponującego miotacza ognia. To pierwszorzędna, radosna jatka (moja sala w kinie falowała od śmiechu): odgryzanie jąder Watsonowi, metodyczne i szczegółowo pokazana masakra twarzy Atkins i jej podpalenie w basenie.
Sharon Tate żyje; żyją Sebring, Frykowski i Folger. Dalton zostanie zaproszony na późnonocnego drinka.
Wybuch przemocy, właściwie podwójnie odwróconej – skierowanej przeciwko prawdziwym mordercom, do tego komicznej, osnutej wokół groteskowych szczegółów, właściwie karnawałowej – nie jest sam w sobie niczym, z czego byśmy filmów Tarantina nie znali. Jednak w przypadku kina zemsty zawsze należy zadać sobie pytanie, jaka fantazja za nim stoi. To gatunek pokrewny melodramatowi (pisałam o tym ostatnio gdzie indziej – przepraszam, że tak narcystycznie odsyłam sama do siebie), wspaniale materialistyczny; napędza go intymna rozpacz wprzężona brutalnie w świat systemowych niesprawiedliwości. Za dobrym kinem zemsty stoi zawsze jakaś większa społeczna emocja: marzenie o ukaraniu, dajmy na to, plantatorów, faszystów, gwałcicieli. A moja teza jest taka, że fantazja o ocaleniu Sharon Tate, jaką w swoim najnowszym filmie snuje Tarantino, jest fantazją trochę innego rodzaju – i celebruje przemoc zupełnie inaczej niż „Death Proof”, „Bękartach wojny” czy „Django”.
Wyciszenie tła społecznego, w jakim doszło do mordu na Cielo Drive, sprowadza (w tym wypadku niedoszłych) zabójców do płaskich karykatur – i będę się upierać, że karykatura 20-letniej Susan Atkins jest, ze względu na skalę, czymś innym, niż karykatura Hitlera. Zmienia to wydźwięk całej historii, staje się zupełnie inną fantazją. Potencjalnie twórczy zabieg wyrzucenia samego Mansona na czwarty plan (widzimy go jedynie kątem oka) prowadzi na szowinistyczne mielizny – dwóch facetów w średnim wieku daje wycisk młodemu chłopakowi i dwóm młodym dziewczynom z mocno sfeminizowanej, głupiutkiej komuny. Nie ma tu mowy ani o rasistowskim bulgocie Mansona, ani o seksualnej i emocjonalnej przemocy w „Rodzinie”. Dzieciaki mówią o przepojeniu przemocą medialną; atak na aktora z telewizyjnego westernu ma być ironiczną zemstą na popkulturze, nauczycielce brutalności. Ale to potencjalnie krytyczne ostrze – i kropelka socjologicznej wrażliwości – ginie w odmętach fantazji o ocaleniu anielskiej Tate. Fantazji przecież do głębi poruszającej: wcześniej, kiedy Margot Robbie wślizguje się na „The Wrecking Crew”, Tarantino nie przez przypadek odrzuca forrest-gumpującą manierę manipulacji obrazem. Widzimy rzeczywistą Tate – kino staje się wehikułem czasu, ma moc przywracania zza grobu. Nie ma w tym żadnej ironii. I dlatego finałowe marzenie jest właśnie tym: fantazją o tym, jak stare kino broni młodej kobiety – kobiety poślubionej nowemu kinu – przed zepsutą młodzieżą. Przyłączamy się do tej masakry na niedoszłych zabójcach, ich tabloidowych, szyderczych wizerunkach. Chwyt, który mógł stanąć w poprzek sensacyjnym narracjom o zbrodni, w gruncie rzeczy odwołuje się do podobnie zwulgaryzowanych wyobrażeń.
W „Pewnego razu… w Hollywood” Tarantino spełnia więc życzenie swoich najbardziej zatwardziałych krytyków: staje się filmowym cynikiem, celebrującym płytką, konserwatywną filmową przemoc. Jest trochę tak, jakby reżyser odwrócił się plecami do swojej własnej, wieloletniej praktyki twórczej; w zeszłym roku podobnej trywializacji własnego dorobku dokonał Lars von Trier. „Pewnego razu… w Hollywood” wymazuje podglebie dużej części filmowego archiwum, z którego Tarantino lepił dotychczas ze wzruszająco diabelską precyzją.
„Pewnego razu… w Hollywood”
reż. Quentin Tarantino
premiera: 16.08.2019