Archiwum
14.08.2019

Idol w naftalinie

Mateusz Demski
Film

Droga ostatniego filmu Woody’ego Allena była długa, kręta i wyboista. Na fali akcji #metoo i kampanii Time’s Up powróciła niezamknięta sprawa oskarżenia reżysera o molestowanie pasierbicy, którego miał dopuścić się w 1992 roku (Allen od ćwierć wieku uparcie wszystkiemu zaprzecza). Rok temu Dylan Farrow we wstrząsającym wywiadzie dla CBS szczegółowo opowiedziała o tym, czego doświadczyła ze strony ojczyma, gdy miała siedem lat. Szefostwo Amazona postanowiło zerwać kontrakt na cztery filmy i odłożyć ostatni z nich na półkę. Allen wykonał szybkie odbicie: zażądał od amerykańskiego giganta 68 milionów dolarów zadośćuczynienia i zamierzał błyskawicznie wprowadzić film do kin. Robił to wbrew rozterkom aktorów, którzy – niejako w geście zadośćuczynienia – przekazali swoje gaże na cele charytatywne, między innymi dla ruchu Time’s Up. Uderzające jest, że mimo iż czara goryczy już dawno się przelała, a kolejne podejrzenia o ataki seksualne coraz częściej prowadzą do schyłku spektakularnych hollywoodzkich karier, to Allenowi znowu się upiekło.

Pięćdziesiąty film autora „Annie Hall” jest dystrybucyjnym ewenementem w jego karierze. „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” wciąż nie zagościł na ekranach kin w Stanach Zjednoczonych – w tym w tytułowym mieście. Dlatego Allen musiał zwrócić się do najwierniejszych widzów na Starym Kontynencie, gdzie chętniej przymknięto oko na obciążające epizody biograficzne i protesty w ramach kampanii #metoo. Jednym z pierwszych europejskich krajów, który rozpoczął szeroko zakrojoną dystrybucję filmu, jest Polska.

Dyskusja o nowym filmie Allena sprowadza się w gruncie rzeczy do strącenia go z piedestału, zamknięciu probierza jego kulturowego fenomenu w formule skandalu, wrzucenia w tabloidowy młynek. Oczywiste, że nie można nabierać wody w usta i lekceważyć dyskusji na temat niechcianych przez kobiety zachowań o podtekście seksualnym, zmowie milczenia i skali tego zjawiska w Hollywood. Żadna ikona świata filmu, która wykorzystywała swoje wpływy, pieniądze czy nieznoszącą sprzeciwu osobowość, by molestować innych, nie może liczyć na taryfę ulgową, a głos sterroryzowanych i pokrzywdzonych kobiet nie powinien zostać pominięty czy zagłuszony. W obliczu przemocy nie ma miejsca ani na negocjacje, ani ignorowanie ofiar. Jednak niesłusznym posunięciem byłoby uczynić z pokusy wymierzania sprawiedliwości i zdjęcia z Allena nimbu nietykalności jedynego kryterium oceny dla „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”. Bez względu na to, czy film przyniesie hipnotyzującą przyjemność czy ryzyko odezwania się wrzodów, aprobatę czy naganę – niech będzie to rezultat poszerzenia kontekstu społecznego o uczciwe zainteresowanie scenariuszem, konstrukcją postaci, użytymi środkami filmowymi.

A koncept jest znany i wielokrotnie ograny: doskonale niedobrani kochankowie. Ona (Ashleigh): wychowana na Południu, rozpieszczona córka właściciela banku, aspirująca dziennikarka. On (Gatsby): chuderlawy, elokwentny nowojorczyk, ubrany w tweedową marynarkę, włóczęga i niespokojny duch na garnuszku zamożnych rodziców. Oboje studiują w prestiżowym koledżu Yardley, a na weekend przyjeżdżają do Nowego Jorku. Jak to bywa u Allena, sentymentu jest w tym mieście nieproporcjonalnie więcej niż współczesności. Gatsby wyraża się słowami wyciągniętymi z odmętów słownika wyrazów obcych, papierosy pali, ale jedynie przez fifkę, dziewczyny całuje pod warunkiem, że gdzieś w pobliżu wisi płótno Hieronima Boscha. Jeśli kocha – to tylko instynktownie, nagle, nieracjonalnie. Jeśli wraca do rodzinnego Nowego Jorku – to tylko w oparach mgły i francuskiego wina, gdy przychodzi ulewa. W wyniku tego w filozofii życiowej bohatera dominuje romantyczna nuta, a zarazem postawa skrajnego epigona i słabość do przywoływania idoli zabalsamowanych w naftalinie: Vittorio de Sica, Mark Rothko, Virginia Woolf, Roberto Rossellini, Henry James, Mahatma Gandhi i kilkunastu innych. Myślami Gatsby ucieka do przeszłości i filozoficznych doniosłości, grając w erudycyjne kalambury i z lekka pretensjonalne skojarzenia. A jego dziewczyna? Ta porusza się jakby po innej orbicie. Ot, ugania się za ambicjami, gorącym tematem na pierwszą stronę, flirtując z gwiazdami show-biznesu o skłonnościach hipochondrycznych. I tak to idzie.

Jasne, trudno oczekiwać czegoś innego po autorze zanurzonym w poprzedniej epoce, dla którego prozaiczna teraźniejszość zawsze była wylęgarnią kiczu i banału. Tyle że Allen, jak nie Allen. Jeszcze do niedawna – mniej więcej do czasów „O północy w Paryżu” i „Blue Jasmin” – jego język uwodził, bawił, skrzył się celną ripostą i fascynującą dygresją, która miała nam coś do powiedzenia o miłości opatrzonej krótką datą ważności i wygasających związkach. Allen na etapie, na którym obecnie jest jako reżyser, nie potrafi jednak poradzić sobie z gmatwaniną uczuć, nerwem, wibracją i dygotem młodych ludzi. Doceniam błyskotliwość niektórych dialogów, pojedyncze one-linery o tym, że czas zwykle lata tanimi liniami, a przy tym lekkość przekazu, odbioru i formy. Niestety jest też nijako, banalnie i zadziwiająco mało wyszukanie (patrz: chybiony żart o irytującym śmiechu przyszłej szwagierki Gatsby’ego). W tym nieudanym portrecie związku – opartym na kontraście: on nieznośnie zblazowany intelektualista, ona pocieszna prostaczka – brakuje bowiem ostrej jak brzytwa ironii, cynizmu, sarkazmu i orgazmu. Ożywczego humoru, gestów politycznie niepoprawnych, szermierki słownej z otoczeniem, a nawet zwykłej ciekawości, czy istnieje coś więcej poza ścianą, do której Allen doszedł.

Co prawda Allen miewał już filmowe dni bez formy – gorzej niż „Nieracjonalny mężczyzna” i „Na karuzeli życia” być (chyba) nie może – ale ciężko oprzeć się wrażeniu, że nadal nie prezentuje się w szczytowej formie, a utrzymuje poziom zaledwie akceptowalny. To już nie kwestia tego, czy gra bezpiecznie znaczonymi kartami, czy pozostaje więźniem tych samych ogranych tematów i rutyny, tworząc skromne, niezobowiązujące komedie romantyczne o tym, że miejsce niektórych z nas jest w Nowym Jorku. Był czas, kiedy na tych sprawdzonych chwytach inscenizował on słodko-gorzkie opowieści, w których klasyczny happy end jakoś się nie wydarzał, a przy tym powoływał do życia przenikliwe portrety ludzi, zaskakujące wolty, pytania najwyższej wagi i znaczenia. Poza tym kiedyś język bohaterów Allena miał więcej wspólnego z melancholią, wdziękiem, a nawet z energią młota pneumatycznego, dziś jest mu zdecydowanie bliżej do ostentacyjnego epatowania nazwiskami dawnych mistrzów, kulturoznawczego quizu i starczego uwiądu. Zawsze należałem do zażartych i zdeklarowanych miłośników jego twórczości, kilku ostatnich propozycji jednak nie kupuję, i nic nie poradzę.

Konkluzja pozostaje więc taka, że wszystko wskazuje na to, że wieloraka nietykalność Woody’ego Allena pozostaje niezachwiana i może on sobie pozwolić na wszystko.

 

„W deszczowy dzień w Nowym Jorku”
reż. Woody Allen

premiera: 26.07.2019

źródło: IMDb, strona filmu „A Rainy Day in New York”