Co tu kryć, lipiec 2019 roku nie należał pod względem muzycznym do najbardziej ekscytujących, a za jego ścieżkę dźwiękową mogłaby śmiało posłużyć nieśmiertelna piosenka Fasolek o pewnym warzywie. Aby nieco się rozruszać, zróbmy to natomiast tak, jak Rudi Schubert w „Śpiewających fortepianach” i zagrajmy w skojarzenia: lipiec, a więc słońce, słońce, czyli wakacje, czyli lato, a skoro lato, to „letniaczki”. Zapraszam do mojego subiektywnego przeglądu wakacyjnych singli (i nie tylko):
HAIM
Summer Girl
(HAIM Productions Inc.)
Taylor Swift
Archer
(Taylor Swift)
Taylor Swift robi to, o co podejrzewalibyśmy HAIM, HAIM robią to, o co byśmy ich nie podejrzewali. Z tego „dziwnego materii pomieszania” wyszły dwa naprawdę udane single. Zacznijmy od nowojorskiego tercetu. Nie ukrywam, że żywię wobec sióstr Haim sporo sympatii i podziwu związanego z ich talentem do tworzenia zgrabnych, a przy tym najeżonych hookami kompozycji. Mimo to nawet ja czuję się już znużony nieustannym odgrzewaniem ejtisowo-popowych wzorców. Tymczasem „Summer Girl” to utwór nad wyraz subtelny, wyciszony i ascetyczny w formie – całość opiera się na funkowo-jazzowo-boom bapowej (sic!) partii perkusji, basie i „schodzących” dęciakach. W nowym singlu HAIM w nieoczywisty sposób odbija się niemal cała XX-wieczna tradycja afroamerykańskiej muzyki, ale i fani The Cure’owych skradanek (patrz: „Catch”, „Lovecats”, „13” i wiele innych) powinni być zadowoleni. Z Taylor Swift sprawa ma się inaczej. Niedawno narzekałem na dosłowność i nachalną cukierkowość singla „ME!”. „Archer” to natomiast surowa ballada zawieszona w syntezatorowych przestrzeniach; ot, nieco bardziej introwertyczna siostra „Style”, która zasłuchuje się namiętnie w Cyndi Lauper. Budzi to pewne nadzieje związane z nadchodzącym longplayem pod tytułem „Lover” – wierzę, że chodzi tu o coś więcej niż o odpowiedni balans między tanecznymi kawałkami i wyciskaczami łez. O ciekawości związanej z przyszłym albumem HAIM nawet nie wspomnę.
*
Krzysztof Zalewski, Mela Koteluk, Natalia Przybysz, Paulina Przybysz, Vito
Miłość rośnie wokół nas
(Walt Disney Records)
Jennifer Hudson
Memory
(TBA/„Cats OST”?)
Doprawdy, nie wiem, o co chodzi z tym całym CGI-owym szaleństwem, jakie obserwujemy w kinie mainstreamowym. Być może jest to kolejny przystanek na drodze do transhumanizmu. Skoro jednak takowe ma miejsce i towarzyszy mu muzyka, nie udawajmy, że nie ma tematu. Zacznijmy może od tego, że nie ma w naszym kraju takiej produkcji, w której nie udałoby się umieścić Krzysztofa Zalewskiego. Covery pomnikowego polskiego artysty? Proszę. Filmowa laurka na temat żołnierzy wyklętych? Jasne. Plenerowe koncerty pod auspicjami beskidzkiego lagera? Obecny. Nie dziwi więc, że to jemu przypadła rola producenta i współwykonawcy nowej wersji Disneyowskiej ballady z „Króla lwa”. „Miłość rośnie wokół nas” to przykład solidnej rzemieślniczej roboty. Zalewski i świta dobrze ze sobą współbrzmią, nie drażnią nawet zmiany harmoniczne i manieryzmy poszczególnych wokalistek i wokalistów. Dźwięki marimby co prawda nadają całości raczej karaibskiego niż afrykańskiego posmaku (w tym miejscu powinien pojawić się akapit na temat postkolonializmu, ale nie czas i miejsce), trudno odmówić jednak temu aranżowi uroku. Gdzieś zgubiły się mimo tego nośność oryginału i jej kojący patos, który akceptujemy dzięki zawieszeniu muzycznej niewiary. Tego samego nie można powiedzieć o nowej wersji „Memory” promującej filmową adaptację słynnego musicalu „Koty”. Wykonanie Jennifer Hudson wydaje się więcej niż poprawne, aranżacja (bliska tym kanonicznym, znanym z desek teatralnych) cieszy symfonicznym interludium. Nie ma tu miejsca na subtelności, bo i nie powinno ich być: płaczemy, choć trochę nam wstyd.
PS Ci kotoludzie naprawdę wyglądają dość strasznie. Umówmy się jednak: po obejrzeniu londyńskiej rejestracji z 1998 roku też nie spało się chyba najlepiej?
*
Taco Hemingway ft. Dawid Podsiadło
W piątki leżę w wannie
(album „Pocztówka z WWA, lato ’19”, Asfalt Records)
„Sympatyczne” – oto słowo, którego używamy, gdy dana osoba/dzieło nie zasługuje co prawda na cięgi, ale też nie budzi specjalnie pozytywnych emocji. Właśnie tak należałoby określić „Pocztówkę z WWA, lato ’19”. Nowa płyta Taco jest ze wszech miar letnia: dominują rozmycie, lenistwo, brak zobowiązań, relaks i lekkomyślność. „Letni” może jednak znaczyć tyle, co „nijaki”. „Pocztówka…” nie zostawia w słuchaczu żadnego śladu i spływa niczym bałtycka woda po namaszczonym kremem z filtrem 50 ciele. Taco niby stara się udowodnić nam, że jest obdarzony reportersko-socjologicznym zmysłem, tymczasem aż gniemy się pod naporem mizantropii i, znów, minoderii ubranej w dość przewidywalną formę. Jak celnie ujął to Bartek Chaciński: „[…] autor, który na tym albumie ewidentnie próbuje wrócić do źródeł i opowiedzieć o swoim otoczeniu, chyba nie zauważył, że przeskalowało się trochę i odseparowało od całej reszty to otoczenie”. Pod względem muzycznym mamy tu do czynienia z tropikalnym (znów te Karaiby) bangerem, doskonale bezpiecznym i beżowym jak muzyka Dawida Podsiadły, który jest tu zresztą jednym z dwóch głównych aktorów. Nie mam jednak wątpliwości, że „W piątki leżę w wannie” stanie się jednym z hitów lata (no dobra, już się stało). To doskonała propozycja dla wszystkich, którzy są przekonani o swojej odmienności i abnegactwie, a którzy w rzeczywistości tak znudzili się sobą i swoją robotą, że wieczorami wolą po prostu obejrzeć Netfliksa. A że za ścieżkę dźwiękową służy im w tym przypadku narracja dwóch sytych kotów, które co prawda lubią profity wynikające z rozpoznawalności, CZY SŁAWA JEDNAK TAK BARDZO MĘCZY? Nie szkodzi, „oni są przecież tacy sami jak my wszyscy!”.
*
Charli XCX
Gone
(Asylum Records UK)
Wracając do zawartego we wstępie utyskiwania na lipiec: nie mogło być oczywiście aż tak źle, skoro w tym czasie dostaliśmy singiel zapowiadający nowy album Charli XCX. „Gone”, napisane i wykonane wraz z Christine & The Queens (czyli Héloïse Adelaïde Letissier), to doskonały dowód, że umiar i wstrzemięźliwość popłacają. I nie, nie mam tu na myśli moralnego wymiaru całości: Charli XCX nie należy raczej do artystek, po których spodziewalibyśmy się pruderii i purytańskich manier. Chodzi raczej o wpisaną w utwór duszną atmosferę, poczucie zniewolenia (posłuchajmy tylko tego przytłumionego, syntezatorowego basu), które dobrze koresponduje z tekstem utworu. Ta postfunk-popowa perełka łudzi i kusi słuchacza, wytrwale zmierza w stronę eksplozji, która nigdy nie nastąpi. Warto zauważyć, że w lipcu swą premierę miał również ni to house’owy, ni eurodance’owy, utwór Pabllo Vittara, brazylijskiego wokalisty, kompozytora i drag queen, czyli nagrany wspólnie z artystką „Flash Pose”, który można by za takową eksplozję uznać. Seksualne wyzwolenie i emancypacja podszyte są tu jednak desperacją i społeczną presją – wszak cała ta bliskość to tylko „poza”, o czym Charli doskonale wie. Dziennikarz Pitchforka Bobby Finger, z właściwą temu portalowi przesadą, określił niedawno Brytyjkę mianem „popowej gwiazdy przyszłości”. A może to wcale nie jest przesada?
*
Billie Eilish ft. Justin Bieber
bad guy
(Darkroom/Interscope Records)
*