Tekst Tadeusza Komendanta, który ukazał się w „Czasie Kultury” w 1992 roku (nr 3 [38]) w dziale „Oczywistości”.
Kiedy w księgarni, która stała się wolnym rynkiem, oglądam materialny stan polskiej literatury, kiedy patrzę na ukryte wśród krzykliwych okładek zgrzebne polskie książki i widzę, że są to bez przerwy te same tytuły i nazwiska, niezmienna hierarchia hierofanów powołana w stanie wojennym (a było to ich, mimowolnych wybrańców losu zdaniem, mianowanie jak w Akademii Francuskiej – dożywotnio) i nie dostrzegam prawie nowych nazwisk, nowych propozycji estetycznych, które chciałby wesprzeć księgarz i wydawca (choć te – o ile wiem – istnieją…), nasuwa mi się trywialne porównanie: z naszą literaturą jest jak z jogurtem owocowym.
Bardzo lubię jogurty owocowe. Wolałbym kupować polskie, ale nie mam wyboru: dlatego wybieram zachodnie. Zasłużony w krzewieniu idei picia jogurtów owocowych produkt mleczarni Wola jest nadal obrzydliwą breją, choć – wydawałoby się – nic nie stoi na przeszkodzie, aby dobry jogurt wyprodukować: mamy owoce i mleko. Chyba jednak znów doszła do głosu nasza specyfika. Toteż niedojone krowy ryczą jak za pontyfikatu Sylwestra II (nikt nie miał wtedy głowy do dojenia krów, bo zbliżał się rok tysięczny i oczekiwano końca świata); rowami pod Mławą płyną strumienie niepotrzebnej białej cieczy, gdzie taplają się Cyganie, bo od tego bieleje skóra i łatwiej im będzie się zasymilować; do pustych konwi szczają jak zawsze krasnoludki, zaś Wysoki Sejm zastanawia się, jakaż to babka z komunistyczną legitymacją zamówiła krowie mleko. I jest, jak jest.
Jest, jak jest. Traktując tę wypowiedź dosłownie, to tautologia ta nie znaczy więcej niż a = a, czyli nic nie znaczy. Jej sens wynika stąd, że zawarta jest w niej presupozycja: „ jest źle” i przesłanie moralne: „nic nie da się zrobić”. Skoro „nic nie da się zrobić”, a „jest, jak jest” wynika stąd, że tak samo źle będzie zawsze, nie ma się co miotać. a = a, czas nie istnieje, na zawsze pozostaniesz „dzieckiem”, „komunistą”, „bojownikiem o wolność”, „internowanym”, „opozycjonistą”, „wybitnym pisarzem”… Bo stwierdzenie „jest, jak jest” służy zabijaniu czasu.
Zastanawia mnie, w jakim momencie zabito w naszej literaturze czas, promotora wszelkiej zmiany; od kiedy znów zaczęła wierzyć tytułowi pyszatej książki Wiktora Woroszylskiego. Aczkolwiek komunistyczną grandilokwencję – śmierci nie ma – zastąpiła zdroworozsądkowym jest, jak jest.
Kiedy to nastąpiło? W połowie lat 70., gdy moi rówieśnicy przyjęli na serio bon-mot Jana Błońskiego o pokoleniach, które pojawiają się regularnie co pięć lat, bo mnożą się jak króliki? I aby temu twierdzeniu zaprzeczyć, postanowili dokonywać identyfikacji nie wzdłuż, ale w poprzek czasu? I wymyślili sobie, że zakreślają kręgi wspólnoty – zamiast podtrzymywać związki pokoleniowe?
Ten stan ducha dobrze oddaje książka Stefana Chwina i Stanisława Rośka „Beza autorytetu” (Gdańsk 1981); warto byłoby po dziesięciu latach przeczytać te szkice na nowo, ich lektura może okazać się ciekawsza niż odgrzebywanie dziś „Świata nieprzedstawionego” Juliana Kornhausera i Adama Zagajewskiego, o którym sami twórcy miłosiernie zapomnieli… W każdym razie kiedy strukturalizm stawał się zdecydowanie demodé, kiedy rolę „Antropologii strukturalnej” Levi-Straussa, z którą Małgorzata Braunek szła do łóżka w filmie Wajdy, przejmowała „Egzystencja i hermeneutyka” Paula Ricoeura, obnoszona w charakterze czadora przez co wrażliwsze studentki polonistyki, nastąpiło niespodziewanie zwycięstwo synchronii nad diachronią. Od tamtego czasu żadne pokolenie literackie nie zaistniało, bo od razu określało się synchronicznie i wpisywało siebie do Wielkiego Teraz, które, można było przypuszczać, istnieć będzie Zawsze. Były pojedyncze manifestacje młodych ludzi, realizujące dyskursywne możliwości owego Zawsze, wypełniano, po foucaldiańsku mówiąc (to aluzja do „Słów i rzeczy” Foucaulta) episteme, czyli – tłumacząc na polski – Wielkie Teraz, nie odnotowano natomiast próby jego zmiany.
A może nastąpiło to później, już w stanie wojennym? Gdy nawet Jaś Wędrowniczek namalowany na butelce whisky (to spostrzeżenie zapisał Herbert w „Raporcie z oblężonego miasta”) zmierzał na Zachód? Bo był to upadły czas. Narastało psychologiczne złudzenie, że zegar się zatrzymał i po schulzowsku znaleźliśmy się w bocznej odnodze czasu, w jakimś koszmarnym sanatorium pod klepsydrą. Choć z drugiej strony przyznajmy, był to okres intensywnej krzątaniny. Wtedy to nastąpiło ostateczne przetasowanie i okrzepnięcie hierarchii czynnych obecnie nazwisk; dokonało się nadwartościowanie sporej części literatury emigracyjnej; zrodziło się niebezpieczne przekonanie, że całe powojenne polskie pisarstwo zasługuje na potępienie. Działalność polityczna stawała się często ekspiacją za artystyczne grzechy, a niebacznie rzucone niegdyś przez twórców pokolenia ’68 hasło – związać poetykę z etyką – do tego stopnia zaczęło rzutować na kryteria ocen, że czysto artystowskie manifestacje były moralnie podejrzane. Do literatury można było wkraczać jako obrońca ethosu i imponderabiliów, natomiast nie istniała powszechnie akceptowana droga dla twórców nowych jakości estetycznych. Ściślej mówiąc: istniała de facto, nie – stąd na przykład dyskusje istniała de iure wokół „prozy «Twórczości»”, którą odrzucano z góry, nawet jej nie czytając.
Mimo że nie ma już ani stanu wojennego, ani nawet oddzielającej nas od niego „grubej kreski”, pozostała nam w spadku po tamtym okresie głęboka nieufność do autonomii literatury. Sławne zdanie Krasińskiego z „Nie-Boskiej komedii” zostało odwrócone. Niegdyś brzmiało: przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością, teraz brzmi: choć przez ciebie nie płynie strumień piękności, jesteś pięknością i trzeba cię wielbić. Wielbimy zatem, coraz częściej wedle wskazań Gombrowicza. Jednym z objawów tego uwielbienia jest drukowane na tych łamach opowiadanie „Śmierć Zbigniewa Herberta”.
Jest to sytuacja dolegliwa i dwuznaczna. Metafory „dziury” – „czarnej”, „czerwonej” – w niej mają swój początek. Dziura określa coś, czego nie ma, ale przecież pojawia się tam, gdzie to dawniej było, tylko zużyło się przez nadużywanie. Może zatem dużo wcześniej za intensywnie zabijano czas? Jako że – myślano – czas dokądś prowadzi, bo rządzony jest ideą postępu…
Co najmniej dwadzieścia lat już upłynęło, odkąd polska literatura zaczęła żywić nieufność do idei awangardy. Oto kilka wymownych przykładów.
Przykład pierwszy: Przyboś umierał w glorii wielkiego poety. Wiesław Myśliwski opowiadał, że pogrzeb Przybosia na cmentarzu w Gwoźnicy był wstępowaniem w słońce, a idąc w żałobnym kondukcie, fizycznie pojmowało się jego poezję: cmentarną topografię rodzinnej wsi też umiał wykorzystać poetycko. Nikt nie miał wątpliwości: to świadek polskiej awangardy i jej papież, arka przymierza między dawnymi a nowymi laty, mistrz i nauczyciel. Jan Błoński między Przybosia a Miłosza – jako skrajnie opozycyjne bieguny poetyckiej posła, mające równe prawa – wpisywał naszą nowoczesność. Ale szybko – czy nie za szybko? – biegun Miłosza zwyciężył, Przyboś natomiast znalazł się nawet nie w czyśćcu literackim, lecz w piekle. Od dawna przecież nie wznawia się jego dzieł (edycja Biblioteki Narodowej w opracowaniu E. Balcerzana jest wyjątkiem potwierdzającym regułę; tomy ukazujące się w tej serii z założenia wyzbyte są literackiej teraźniejszości), wydawane zaś o nim książki (przede wszystkim znakomita praca Jerzego Kwiatkowskiego) nie tyle otwierają nowe perspektywy, ile podsumowują dawne fascynacje. Nawet jedyny wierny, Bogusław Kierc (niech mi wolno będzie dodać: fenomen w naszej kulturze niezwykły, dlatego nasza kultura nie jest w stanie go docenić), mający odwagę pisać jeszcze o Przybosiu, odnalazł w nim – co za paradoks! – mistyka, obcującego z aniołami…
Przykład drugi: sława Janusza Sławińskiego wzięła się z napisania książki o koncepcji języka poetyckiego awangardy krakowskiej i uprawianej równocześnie krytyki w duchu praskiej szkoły strukturalnej, którą życzliwi nazywali warszawską. Później pisywał już tylko olśniewające przyczynki i szkice, gdzie coraz jawniej rozstawał się z przekonaniem o autonomiczności literatury, to znaczy z ideą języka poetyckiego wywiedzioną z poezji Peipera i Przybosia oraz z pism Jakobsona i Mukarowskiego. Kresem tej drogi stał się „Rzut oka na ewolucję poezji polskiej w latach 1956—1980” z roku 1984 (przedrukowany w paru pierwszych numerach „Tygodnika Literackiego”); awangardową utopię, teoretycznie uzasadnioną przez rosyjskich formalistów i ich kontynuatorów, której jeszcze niedawno był wyznawcą, jednoznacznie zdyskwalifikował jako ucieczkę od rzeczywistości i zamykanie się w obrębie literackiego rezerwatu. Ten tekst, czytany wprost, powtarza jedynie spóźnione o dziesięć lat, i to na dodatek wówczas, gdy ich autorzy dawno się z tych twierdzeń wycofali, tezy „Świata nie przedstawionego” Kornhausera i Zagajewskiego; czytany ze świadomością przebytej przez autora drogi ma autonomiczną wartość literacką – jest podzwonnym awangardy.
Przykład trzeci: w 1972 roku ukazała się gruba księga wierszy (?) Tymoteusza Karpowicza „Odwrócone światło”. Nikt jej do tej pory (ani Balcerzan, ani Falkiewicz, ani Sterna-Wachowiak, choć próbowali) nie przeczytał do końca, bo przeczytać nie mógł; zgodnie z wydrukowanym na pierwszej stronie „Paradoksem symplifikacji” zawiera ona tylko znaki, nie ma natomiast znaczenia; aby odczytać znaki bez znaczenia, trzeba być bogiem, my zaś jesteśmy najwyżej używanymi aniołami:
znak bez namysłu znaczenia
w pęku boga wyręczał całą pracę
używanych aniołów co zszywali ciągle
swoje zdanie rozdarte do stóp.
Używanym aniołem okazał się i sam twórca „języka bez świata”, to znaczy producent signifiants bez signifiés, bo z nich zbudowana jest ta książka. Niebawem wjechał do Chicago, i kiedy wybuchła pierwsza „Solidarność”, napisał egzaltowany i grafomański poemat o rosyjskim niedźwiedziu, co żyje w Rosji, i o słońcu, co wschodzi na zachodzie; zaczął – mówiąc jego językiem – zszywać swoje zdanie rozdarte do stóp…
Przykład czwarty: losy rewolucji artystycznej w prozie. Nikt nie przeczy, że w drugiej połowie lat 70. pojawiło się sporo interesujących debiutów (wczesny Łoziński, Anderman, Kirsch, Schubert; później książki Musiała, Sakowicz, Skrzyposzka, Bukowskiego, Bitnera, Łuczeńczyka… listę można by ciągnąć długo). W dyskusjach wokół nich atakowany jest nie sam fakt literacki, lecz określające go słowo. Dlatego zupełnie równe zjawiska – na przykład klarowna proza Łuczeńczyka, stylizacje Musiała; modernistyczny dyskurs Kirscha, Sakowicz czy Bitnera i postmodernistyczne zabawy Słyka i Bieleckiego – wrzucane są do jednego worka. A dzieje się tak przez to, że kiedyś niebacznie, choć w zgodzie z awangardowym kodeksem, Henryk Bereza (udało mu się połączyć, nawiasem mówiąc, absolutny słuch na wartości artystyczne i absolutną głuchotę na wymogi literackiego rynku) nazwał je „rewolucyjnymi”. Nie zdając sobie sprawy, że słowo to – „rewolucja” – jest zakazane, jako że rozpoczęto egzorcyzmowanie awangardy. Choć pewnie bez niego trudno byłoby jej zaistnieć, za jego lingwistyczną pomyłkę płaci od dłuższego czasu proza, wylewana – przecież to jeszcze dziecko – z kubłami inwektyw.
…A w „Kameralnej”, tymczasem przekształconej w restaurację japońską, ciągle pewnie jeszcze wisi w szatni zwyczajna czarna marynarka, której Marek Hłasko używał, gdy musiał, w charakterze wąsów domalowywanych przez Duchampa Monie Lizie. Najtrudniejsza, prawdziwie (niech mi wolno będzie użyć znowu słowa, którego nie rozumiem) postmodernistyczna jest zwyczajność.
Polski wstręt do awangardy zrymował się niespodziewanie z zachodnim postmodernizmem. Rymować się – to jeszcze nie zużyte, w odróżnieniu od gąb i min, słowo Gombrowicza; w nim nasza nadzieja, skoro chcemy płynąć transatlantykiem do europejskich portów. Przecież tak samo jak oni, i my odrzuciliśmy ideę postępu. W innych, co prawda, celach. Oni – w imię eksplozji cywilizacyjnej i postawangardy, my – w imię zawracania czasu, odgrzebywania tradycji II Rzeczypospolitej, wspominków i wypominków, świadomości literackiej jak w czasach Sienkiewicza. Im wydaje się, że budują społeczeństwo postmodernistyczne, nami rządzi premodernizm.
Ci, którzy nigdy nie byli awangardą, choć udawali, że działają w jej imię, teraz zajmują okopy św. Trójcy. Ale na murach okopów można pisać sprayem. Kiedy czytam te napisy i wyrosłe z ich ducha wiersze (na przykład debiut młodego Titkowa „Komu dzwoni budzik”) i prozę (drukowany parę lat temu w „Twórczości” „Proces drugi” Pawła Przywary), kiedy słucham niektórych piosenek Kazika czy Lecha Janerki (z pełną świadomością twierdzę, że lepiej niż wszystkie książkowe raporty o stanie wojennym atmosferę tamtego czasu oddaje płyta Lecha Janerki „Historia podwodna”), uświadamiam sobie, że jedyną możliwością polskiej awangardy pozostało pisanie po murach. Ale dzięki temu czas płynie dalej. Żeby ruszył do przodu, musiała zostać zanegowana cała dotychczasowa przestrzeń literackości. Nowe fakty artystyczne tworzono nie piórem, lecz sprayem.
Ktoś powie: czas umierać. Ale będzie to znaczyło, że śmierć jest. Może zatem będzie lepiej.