Archiwum
01.08.2019

Zobaczyć Neapol i umrzeć

Łukasz Muniowski
Film

Filmu Asifa Kapadii o Diego Maradonie nie należy traktować jak typowego dokumentu. To raczej próba uchwycenia esencji osobowości jednego z najlepszych piłkarzy na świecie, do czego twórca przyzwyczaił widzów poprzednimi, nagradzanymi, chwalonymi (i powszechnie naśladowanymi) kolażami o Ayrtonie Sennie i Amy Winehouse. Próba bardzo udana, chociaż pozostawiająca pewien niedosyt dotyczący późniejszych losów piłkarza. Próżno tu szukać opowieści o przyjaźni z Fidelem Castro, nieudanych operacjach plastycznych czy epizodu trenerskiego z reprezentacją Argentyny. Innymi słowy, w filmie składającym się w dużej mierze z czynników legendotwórcznych nie zostaje wiele miejsca na podjęcie próby obalenia legendy.

Na podstawie siedmiu sezonów spędzonych przez piłkarza w Neapolu, Kapadia jedynie udaje, że dekonstruuje Maradonę jako legendę kulturową. Pozorując próbę pokazania ukrytego za nią człowieka, tak naprawdę zapewnia jej przetrwanie w masowej wyobraźni. W wyprodukowanym przez reżysera filmie dokumentalnym o Cristiano Ronaldo (2015) chodziło o stworzenie współczesnej legendy przez przybliżenie osoby genialnego piłkarza, oczywiście z pominięciem wszelkich tematów mogących zagrozić jego marce. Wyszło średnio, dlatego tu Maradona jest w równej mierze człowiekiem, co mitem, a reżyser próbuje przechytrzyć widza kolejnymi zwodami, jak znany piłkarz zwykł czynić na boisku.

Wybawca

Jak mówi dziennikarz Daniel Arcucci: „Maradona w Neapolu to historia jego życia”. Droga piłkarza na San Paolo – stadion SSC Napoli przyrównana jest do szybkiej jazdy autem, a towarzyszy jej głośne, pulsujące disco. Dzieciństwo w slumsach Buenos Aires, debiut w dorosłej kadrze w wieku 15 lat, bójka na murawie z piłkarzami Athleticu Bilbao – to wszystko pokazane jest w migawkach, jakby te wydarzenia były tylko przystankami na drodze wiodącej tym razem wyjątkowo nie do Rzymu, ale jeszcze dalej, na południe. To tam mieszkają ludzie, „przed którymi nawet psy uciekają” i którzy „nie używają mydła” czy jak mówi o nich sam Maradona – „Afrykanie Europy”. Niechciany przez żaden inny klub z powodu opinii imprezowicza i indywidualisty, w Neapolu Maradona znalazł uwielbienie, uznanie i zrozumienie. Intensywność tych uczuć pomogła mu rozkwitnąć piłkarsko, ale po pewnym czasie okazała się przytłaczająca.

Chociaż ich drużyna była kiepska, neapolitańczycy żyli od meczu do meczu, od niedzieli do niedzieli. Miasto, cztery lata przed przybyciem Maradony doświadczone trzęsieniem ziemi, stało się łatwym łupem dla camorry, której rządy powiększyły społeczne podziały. Środki uzyskane na transfer gracza też zapewne pochodziły od niej, bo jak inaczej wytłumaczyć, że tylko Napoli było stać na pobicie ówczesnego rekordu transferowego za pojedynczego piłkarza? Maradona kosztował trochę ponad 6 milionów funtów. Dla porównania: obecny rekord należy do PSG – w 2017 roku za Brazylijczyka Neymara francuski klub zapłacił 198 milionów funtów.

Sprowadzając Maradonę, camorra zapewniła sobie spokój. Ludzie nie przejmowali się tym, że nie ma chleba, bo dostali igrzyska. I to jakie! Od początku film wręcz emanuje piłkarskimi umiejętnościami Maradony, obojętnie, czy ten mija rywali, trenuje uderzenia czy podbija sobie piłkę piętą na rozgrzewce. Podczas swojego pobytu w Neapolu piłkarz zapewnił drużynie dwa mistrzostwa kraju, Puchar Włoch i Puchar UEFA. W zamian za to był nietykalny, a nocne życie, skandale obyczajowe i problemy z używkami nie miały wpływu na uwielbienie, jakim się cieszył. Sprawy zaczęły się psuć, gdy głośno poprosił o transfer – chciał przenieść się do spokojniejszego miejsca i tam odpocząć. Teraz okazuje się, że było to wołanie o pomoc, zignorowane przez władze klubu.

W każdej dobrej historii występuje czarny charakter, tu jest nim prezes Napoli – Corrado Ferlaino. Włoch nie zgadza się na transfer, szprycuje gracza środkami przeciwbólowymi, gdy ten nie może trenować, a podczas wywiadu z reżyserem filmu ma jeszcze czelność powiedzieć, że dobrze zrobił, zatrzymując piłkarza w klubie, bo zapewnił Neapolowi drugie mistrzostwo. Podobnie jak patron miasta, święty January, Maradona przybył z zewnątrz, żeby je uratować i – podobnie jak on – był męczennikiem. Męczeństwo Argentyńczyka było boiskowe: podczas każdego spotkania był faulowany i poniewierany, co reżyser świetnie podkreśla efektami dźwiękowymi przy starciach Maradony z obrońcami przeciwnych drużyn. W ten sposób jego cierpienie staje się dotkliwsze, wyraźniejsze. Niczym święty patron Neapolu, piłkarz umarł, by stać się legendą.

Legenda

Moje pierwsze wspomnienia związane z Maradoną pochodzą z mistrzostw świata w 1994 roku i dotyczą dwóch momentów: jednego genialnego i jednego wstydliwego. Pierwszy moment to bramka strzelona Grecji i nie tyle radość, ile wściekłość Maradony, że nadal musi udowadniać swoją wielkość. Drugi dotyczy następnego spotkania, po którym piłkarz zszedł z boiska za rękę z pielęgniarką na kontrolę antydopingową. Oczywiście jej nie przeszedł. Był to ostatni mecz, jaki zagrał dla drużyny narodowej, z którą zdobył mistrzostwo i wicemistrzostwo świata. Potem był już wspomnieniem, karykaturą, grał w piłkę, ale bez sukcesów.

Diego traktował każde spotkanie w koszulce Argentyny jak sprawę życia i śmierci. Był oddany Albicelestes do tego stopnia, że w 1990 roku namawiał kibiców z Neapolu, by podczas meczu z będącą gospodarzem mundialu reprezentacją Włoch kibicowali jego kadrze. Skoro tyle dokonał dla Napoli, wierzył, że ma prawo wymagać lojalności od ludzi ze swojego ukochanego miasta. Mógł wierzyć w swoją moc unifikacyjną, tym bardziej że Neapol był odrzucany i wyśmiewany przez resztę Włoch. Tym razem jednak Maradona przecenił swoją legendę. Włosi nie wybaczyli mu tej sugestii i wygwizdali jeszcze podczas hymnu. Argentyna wygrała, czego skutkiem była utrata protekcji – teraz to kibice poczuli się zdradzeni, a wraz z nimi policja i prasa. Zawieszony na piętnaście miesięcy za zażywanie kokainy Maradona był skończony w Neapolu, ale to Diego, chłopak ze slumsów, który chciał sprawiać ludziom radość swoją grą, poczuł się prawdziwie urażony. Zawieszenie odebrało mu to, co kochał najbardziej.

Ta dystynkcja między Diego i Maradoną jest bardzo wyraźna już od początku filmu Kapadii, a zdaje się, że umknęła polskiemu dystrybutorowi, który zdecydował się skrócić tytuł do samego imienia bohatera. W napisach początkowych „Diego” i „Maradona” pojawiają się w innych kolorach, jakby były dwoma obcymi sobie słowami, a dla jeszcze wyraźniejszej emfazy przedzielone są białą kreską. Osobisty trener piłkarza wyznaje w filmie, że za Diego poszedłby na koniec świata, a za Maradoną ani kroku. Dualizm był wpisany w losy piłkarza, u którego momenty geniuszu przeplatały się z tymi mniej chwalebnymi, żeby nie powiedzieć głupimi. Tak pamiętam go choćby ja, mimo że załapałem się na schyłek jego boiskowego panowania.

Najlepszym przykładem dwoistości Maradony jest mecz z Anglią na mistrzostwach świata w 1986 roku. To spotkanie przemieniło go w legendę kulturową, którą Grzegorz Kowal w „Anatomii kulturowej legendy” charakteryzuje nie jako legendę o człowieku, ale człowieka legendę. Człowiek musi umrzeć, by mogła narodzić się legenda, a więc Diego musiał odejść, by powołać do życia Maradonę. Transformacja ta nastąpiła w ciągu czterech minut, na oczach prawie 120 tysięcy kibiców na Estadio Azteca w Meksyku. Tyle Maradona potrzebował, żeby zdobyć dwie bramki dla Argentyny, bardzo odmienne i bardzo ważne dla historii światowej piłki. Obydwie były dziełem indywidualnego geniuszu, co nie jest regułą w drużynowym sporcie, jakim jest piłka nożna. Jak pisze Kowal, „legenda symboliczna jawi się jako postać, która chcąc przypomnieć o swoim istnieniu, musi przekrzyczeć innych. To geniusz, którego najgenialniejszą cechą jest to, że potrafi się przebić”.

Maradona przebił się dwa razy, najpierw przy wrzutce w pole karne, wyskakując wspólnie z angielskim bramkarzem, trafił nad nim w piłkę ręką. Sędzia zagrania nie zauważył, bramkę uznał i przeszła ona do historii jako „ręka Boga”. Po meczu Maradona tak właśnie ją określił, a film Kapadii daje tu świetny, do tej pory często ignorowany kontekst – nie był to pierwszy raz, gdy mówiąc o swoich działaniach, Maradona odwołał się do Boga. Nie chodzi o to, że miał siebie za boga – chociaż w Argentynie doczekał się swojego kościoła –raczej o to, że nie postrzegał swoich działań jako wyłącznie własnych. W pokazanym w filmie wywiadzie po jednym z meczów Napoli Maradona twierdzi, że to nie on, lecz Bóg pozwolił drużynie wygrać – niczym artysta, który nie pamięta, jak stworzył swoje epickie dzieło, ponieważ ktoś kierował jego ręką. Kolejnym dowodem pewnej depersonalizacji boiskowych dokonań może sytuacja, kiedy po historycznym triumfie w lidze koledzy z drużyny intonują kibicowską pieśń na cześć piłkarza, a on również śpiewa, jak gdyby sam nie był jej bohaterem. Cztery minuty po golu dostał podanie na własnej połowie i przebiegł z piłką przy nodze ponad pół boiska, mijając kolejnych Anglików. Bramka ta zalicza się do najpiękniejszych w historii mistrzostw świata. W książce „Žižek: Beyond Foucault” autorzy Fabio Vighi i Heiko Feldner poświęcają epilog właśnie tym dwóm bramkom. Ich zdaniem mają one strukturę aktów rewolucyjnych: pierwszy gol złamał zasady piłki nożnej – zagranie ręką przez zawodnika z pola, a drugi niepisane zasady sportu drużynowego – zawodnik zdecydował się sam okiwać pół drużyny przeciwnika i zdobyć bramkę, zamiast podać do lepiej ustawionych kolegów. Obydwa gole są ze sobą nierozerwalnie związane, są rezultatem tego samego, nieludzkiego wręcz pragnienia zwycięstwa. By do niego doszło, Maradona zdecydował się odrzucić zasady pętające innych zawodników na boisku.

Triumf

Jako potwierdzenie legendarnego statusu Maradony, dokument Kapadii jest wielkim triumfem. Odróżnia go od poprzednich obrazów reżysera to, że człowiek stojący za legendą sam zabiera głos, jakby wywoływał własnego ducha, co w „Sennie” i „Amy” było z wiadomych względów niemożliwe. Mamy tu do czynienia z jednym z pięciu czynników legendotwórczych wymienianych przez Kowala – autobiograficzną kreacją. Ta jest niezbędna, by pamięć o człowieku przerodziła się w trwającą legendę, przeszłość jest przecież tym, co rozmówca zdecyduje się ujawnić, a nie tym, co istotnie się stało. Do tego dochodzą jeszcze fakty autobiograficzne, a zatem powracanie do najważniejszych wydarzeń swojego życia i przypominanie o nich w sposób wygodny dla autobiografa. Cóż innego robi w filmie Diego, opowiadając o latach świetności?

Umiejscawiając akcję swojego dokumentu w Neapolu, Kapadia w pewien sposób pozwala Maradonie na przedstawienie własnej wersji wydarzeń. Zakończenie tej historii jest tragiczne, ale status bohatera niezaprzeczalny. Gdyby reżyser na miejsce akcji wybrał Barcelonę lub Sevillę – miasta, w których Maradona piłkarsko zawiódł –mógłby pogrzebać legendę swojego bohatera. Rolą odbiorcy legendy jest, zdaniem Kowala, poddanie jej konstruktywnej krytyce, nawet demitologizacja, a wszystko po to, by nie paść ofiarą manipulacji. Tu, zdaje się twierdzić Kapadia, tej manipulacji nie ma. To prawdziwy Diego i prawdziwy Maradona, spleceni na zawsze w jednej, wyjątkowej postaci.

 

„Diego”
reż. Asif Kapadia
premiera: 19.07.2019