Archiwum
18.07.2019

Białe noce

Mateusz Demski
Film

Mogła to być typowa krajoznawcza wycieczka. Wywczas na odludziu, gdzie czas stanął w miejscu, a ludzie żyją w zgodzie z porządkiem natury, na łonie przyrody. Kobiety, ubrane w tradycyjne białe stroje, plotą wianki z polnych kwiatów, zbierają len i wyprawiają uczty. Mężczyźni pogrywają na fletach i studiują runiczne znaki – symbole płodności, odwiecznego cyklu życia i śmierci oraz bezwarunkowej afirmacji istnienia. Codzienne życie społeczności splata się z czasem rytuału, świętem wielkiego letniego przesilenia, które zdarza się raz na dziewięćdziesiąt lat. Cała wspólnota wypatruje również przyjścia majowej królowej – patronki obfitych plonów i dojnych zwierząt. Fascynacja amerykańskich studentów antropologii korzeniami skandynawskiego folkloru, którzy chcą zanurzyć się we  wróżbach, wierzeniach tamtejszych ludzi, trafia na podatny grunt. Tyle że ten szczególny czas, kiedy na północy Szwecji królują dni polarne, a słońce nie zachodzi przez niemal dwa tygodnie, zamienia się w koszmar. Trudno bowiem sobie wyobrazić letni rytuał odrodzenia natury bez złożenia ofiary.

Skoro nawiązałem już do tego folklorystycznego zabarwienia fabuły, nie pozostaje nic innego, jak przedstawić źródła charakterystycznego stylu „Midsommar. W biały dzień”. Najnowszy film Ariego Astera zyskał w prasie miano „folk horroru, czyli opowieści grozy odwołującej się do pogańskich tradycji przedchrześcijańskiej Europy”. I poniekąd słusznie. Film ten wydaje się składać w dużej mierze z motywów zaczerpniętych z brytyjskiego horroru ludowego i najrozmaitszych pierwotnych obrzędów. Tyle że kina Astera nie napędzają dosłowne zapożyczenia, nie wyrasta ono wyłącznie z intertekstualnych gier, hashtagów i sprawdzonych skojarzeń z „Kultem” Robina Hardy’ego. Reżyser wytwarza swój język i poszerza ramy gatunku. Zaciekawiony symbolicznym potencjałem mistycznego kina grozy, Aster sprawdza, co jeszcze się tam kryje, kłębi i kotłuje.

„Midsommar” to festiwal paranoicznych wizji, które wprawiają widza w rozedrganie. Film daje się jednak odczytać także według klucza realistycznego, który otwiera pole do dalszej, pogłębionej analizy. Fabuła skupia się na toksycznej relacji między parą młodych Amerykanów: Dani i Christianem. Poznajemy ich w momencie, gdy dziewczyna przeżywa rodzinną tragedię i desperacko szuka oparcia w partnerze, który tylko podsyca jej kompleksy i poczucie winy. Te porażki komunikacyjne to najlepsze momenty opowieści; postawa oddalających się od siebie milenialsów – bagatelizowanie i wyolbrzymianie, nieprzepracowywanie i zagadywanie problemów, irytacja jednego i niedosyt drugiego – prowadzi do zawstydzająco wnikliwego studium rozpadu związku. Nawet jeśli uznać „Midsommar” za folk horror, to największy horror kryje się tu akurat w złożonych relacjach międzyludzkich. Stają się one dla bohaterów źródłem ogromnego lęku. I straszą bardziej niż pogańskie praktyki. Zresztą sam Aster określa ten film jako opowieść o rozstaniu i żmudnym wychodzeniu z pozwiązkowej traumy, zaś prace nad scenariuszem rozpoczął w momencie, kiedy sam przeżywał rozstanie. Istotą filmu jest więc mierzenie się ze swoją prywatną traumą i nadawanie sensu emocjom, jakie targają reżyserem.

Najnowszy film Astera można też potraktować jako opowieść o zderzeniu odmiennych kultur, zbudowanych na opozycji ducha i materii, a więc o dwóch obcych sobie światach – nowoczesności i tradycji, postępu i powrotu do natury. Pierwotna siła drzemiąca w strukturach skandynawskiej osady może być wyrażana w sposób nie zawsze przyjazny, bywa wroga, amoralna, naznaczona krwią i niezrozumiała, ale wydaje się prowadzić ku samopoznaniu. Taniec wokół oplecionego kwiatami i liśćmi słupa majowego był przecież dla Dani źródłem niespotykanej w świecie zachodnim bliskości  i nośnikiem szlachetnej idei wspólnoty opartej na współprzeżywaniu. Dziewczyna stawiła zdecydowany opór wobec patriarchalnej musztry i znalazła metodę na przywrócenie podmiotowości swojemu ciału. Ale jakiekolwiek emancypacyjne znaczenia można by przypisywać uwolnieniu z zależności od partnera, to należy pamiętać, że bohaterka daje się złapać w sidła okrutnego rytuału. Pozostaje pytanie, czy bardziej szalony jest tu mikrokosmos dziewiczego ludu, dla którego wiara w naturę i rzeczywistość duchową pozostaje od wieków gwarantem bezpieczeństwa? Czy może wielkomiejski, zglobalizowany świat, który stylizując się na „etno”, chce spotykać rdzennych tubylców w chałupach bez prądu i z łapczywością podróżować poza uczęszczanymi szlakami?

U Astera ciężar tego pytania podkreślają poetyckie sygnały wizualne wysyłane przez operatora Pawła Pogorzelskiego. Jego superwyrafinowany język, styl i kompozycję kadrów po „Hereditary. Dziedzictwo” znają wszyscy. Kamera nieustępliwie zagląda, sięga, błądzi po odmętach wyobraźni i psychiki, pokazując, że dla Pogorzelskiego wizualność jest elementem języka filmowego, który wspomaga, dookreśla i stapia się ze stanami psychicznymi bohaterów. Pomysły na kompozycje obrazu, zmiany punktów widzenia, barw, faktury i światła tym razem dopełnia on pastelowym odcieniem i silną prezentacją seksualności. W rezultacie dystrybutorem strachu w „Midsommar” jest nie tyle minorowo-nokturnowa tonacja i sekwencje pozbawione światła dziennego, ile ujęcia bezczelnie pięknego, jaskrawego nieba. Zazwyczaj jasność wiąże się z wybawieniem – tu jest zagrożeniem. Rzadko w kinie zdarza się, by w pełnym świetle dnia budziły się cienie i upiory czy pojawiały stany lękowe. W kinie Ariego Astera – genialnym albo psychotycznym – możliwe jest absolutnie wszystko.

 

„Midsommar. W biały dzień”
reż. Ari Aster

premiera: 5.07.2019