Debiut Pawła Borowskiego pod tytułem „Zero” był objawieniem polskiego kina dokładnie dekadę temu. Dopiero po dziesięciu latach udało się temu utalentowanemu twórcy powrócić z nowym filmem. „Ja teraz kłamię” na pierwszy rzut oka wydaje się przedsięwzięciem zupełnie różnym od debiutu, ale przy bliższym poznaniu okazuje się, że sporo te filmy łączy. Porównanie niestety nie wypada korzystnie dla nowego tytułu. „Ja teraz kłamię” jest filmem znacznie mniej wartym niż „Zero”.
Trzeba przyznać, że to duże i niemiłe zaskoczenie, bo najnowszy film Borowskiego jest przedsięwzięciem niezwykle ambitnym i zaskakującym, wyjątkowo przy tym trudnym od strony produkcyjnej ze względu na skomplikowaną warstwę wizualną. Akcja „Ja teraz kłamię” rozgrywa się bowiem w świecie rodem z futurystycznych filmów socjalistycznych lat 80. Pełno w niej modernistycznej, brutalistycznej architektury, niesamowitych samochodów retro, wyjątkowo ekscentrycznych strojów i fryzur oraz gadżetów miksujących najnowszą technologię z dizajnem sprzed czterdziestu lat. By móc stworzyć filmowy świat, trzeba było zjeździć pół Europy i oddać się długiej kwerendzie w poszukiwaniu odpowiednich lokacji.
Sztuczność tego świata rzuca się w oczy od razu, jest bowiem tekturowy i jawnie umowny. To celowy zabieg, twórcy robili wszystko, by nieustannie wydobywać ze świata przedstawionego fałsz. W tym celu bawią się perspektywą, szukają nieoczekiwanych paraleli w sklejkach montażowych, igrają z grawitacją i kątem widzenia kamery. Operator Arkadiusz Tomiak dwoił się i troił, by każde ujęcie było zaskakujące i niełatwe do odczytania.
I trzeba przyznać, że efekt jest więcej niż zadowalający. Twórcom udało się stworzyć coś oryginalnego, jednocześnie imponującego i ekstrawaganckiego. Co więcej, te wszystkie wizualne ekscesy mają swój cel. Fałsz zapisany w scenografii miał korespondować z fabułą, w której stawką jest próba ustalenia, co jest prawdą, a co kłamstwem. Borowski poszedł więc drogą utartą w latach 90. przez twórców tak zwanych puzzle films czy – jak się przyjęło mówić na rodzimym gruncie – „mózgotrzepów”. David Fincher, Christopher Nolan czy David Lynch tworzyli narracyjne labirynty, z których niejednokrotnie nie dało się wyjść. Polak miał tę samą ambicję – spóźnioną jednak o co najmniej dwie dekady – zabawić się z widzami w kotka i myszkę, podrzucając tropy, które ostatecznie prowadzą donikąd.
W tym celu opowiedział o trójce bohaterów: Celii, Macie i Yvonne, którzy biorą udział w telewizyjnym show „Konfesjonał gwiazd”. Można w nim wygrać duże pieniądze, ale trzeba przekonać publiczność, że cele, na które zbiera się fundusze, są prawdziwe. Nikt z tej trójki nie sięga po główną nagrodę, bohaterowi wracają więc do domu z niczym. Celia i Mat są parą i chcą nakręcić wspólnie film, w którym Celia zagra główną rolę. Yvonne natomiast to młoda gwiazdka muzyki zagubiona w świecie show-biznesu i imprez. Losy trójki nieoczekiwanie zaczynają się łączyć, każdy z nich bierze udział w coraz dziwniejszych zdarzeniach, które podkopują naszą wiarę w to, co oglądamy. Z czasem rodzi się coraz więcej pytań: kto kim manipuluje, kto mówi prawdę, jaka jest stawka gry, w którą bohaterowie zostają wplątani?
A przynajmniej reżyser bardzo pragnie, byśmy te pytania sobie zadawali. Problem jednak w tym, że wcale nie mamy na to ochoty. Bohaterowie bowiem pozostają dla nas obojętni, a wręcz odpychający – są najgorszymi wyobrażeniami o pustych w środku celebrytach, którzy nie są w stanie wzbudzić naszego zainteresowania, a tym bardziej współczucia niezbędnego, by przejąć się ich losem. Poza tym bardzo szybko jesteśmy w stanie połapać się, o co w tym wszystkim chodzi – znacznie szybciej, co wyjątkowo irytujące, niż głupi, a przynajmniej naiwni bohaterowie: wszystko, co oglądamy, jest skrupulatnie wyreżyserowane. Niczemu nie można wierzyć. A jeśli tak się dzieje, to cała misterna narracyjna konstrukcja spektakularnie rozpada się, bo nie ma powodu, by podążać zawiłymi ścieżkami fabularnego labiryntu.
Nie mamy ochoty angażować się w tę historię, tym bardziej że jest ona zwyczajnie nieciekawa, wręcz banalna. Matowi i Celii brakuje pieniędzy, by zrealizować upragniony film, więc zgłasza się do nich telewizja zainteresowana odkupieniem praw. Warunek jest jeden – główną rolę ma zagrać Yvonne, co jest nie do zaakceptowania dla Celii. Współpraca Mata z młodą piosenkarką dodatkowo wzbudza zazdrość partnerki reżysera – i właśnie na tych prostych odruchach serca zbudowana jest cała intryga. Banał opowieści poraża na każdym poziomie scenariusza, począwszy od dialogów – tak złych i sztucznych, że nie do zniesienia, a co gorsza nieposuwających fabuły do przodu. W konsekwencji gubimy się w zależnościach między bohaterami, w ich pragnieniach i uczuciach – i to bynajmniej nie z powodu złożoności narracyjnej układanki.
Narracja w założeniu twórców miała być najmocniejszą stroną „Ja teraz kłamię” – nieustanne zmiany perspektywy, przeinaczenia, kłamstwa i półprawdy miały inspirować do wytężonej pracy nad rekonstrukcją zdarzeń. Jak pisałem, nic takiego jednak nie następuje. Gra bowiem okazuje się mieć sumę zerową – tu zwyczajnie nie ma żadnej stawki, jest tylko pustka wymyślnej scenografii. Inaczej było, paradoksalnie, w „Zerze” – również ufundowanym na kunsztownie skonstruowanej narracji. Tam jednak wielowątkowa opowieść układała się we współczesny moralitet na temat życia w wielkiej metropolii. Debiut Borowskiego być może nie był tak dopracowany wizualnie, ale w zamian miał doszlifowany scenariusz, czyli właśnie to, czego ewidentnie zabrakło „Ja teraz kłamię”.
„Ja teraz kłamię”
reż. Paweł Borowski
premiera: 28.06.2019