Jeżeli zgodzilibyśmy się, że istnieje coś takiego jak kino europejskie, to z pewnością należałoby zaliczyć do niego „Słodki koniec dnia” Jacka Borcucha. Chyba ostatnim polskim twórcą, który tak zdecydowanie wykroczył poza polski kontekst, był Krzysztof Kieślowski. Gest przekroczenia u Borcucha jest jednak szerszy, bardziej śmiały, by nie powiedzieć – zuchwały. Autor pokusił się bowiem o wyjątkowo zdecydowany komentarz polityczny do ważnych kwestii dla całego kontynentu – zarazem doraźny i uniwersalny, mocny, ale w żadnym razie nie jednoznaczny.
W autorskim głosie Borcucha można usłyszeć zatroskanie o kondycję współczesnej Europy, ale także zatroskanie o kondycję intelektualistów mówiących o kondycji współczesnej Europy, czyli również o samego siebie. Ta autoironiczna samoświadomość ratuje zarówno reżysera, jak i jego film przed moralizującym tonem i zarzutem o nadmierną deklaratywność, które łatwo można byłoby obrócić w śmieszność.
Znamienne, że chcąc porzucić polską perspektywę i mówić o kwestiach bardziej uniwersalnych, należy opuścić nasz kraj. Kieślowski wybrał Francję, a Borcuch Włochy i polską poetkę żydowskiego pochodzenia, nagrodzoną Nagrodą Nobla. Maria Linde od czasu stanu wojennego mieszka w Toskanii. I pewnie nadal żyłaby swoim spokojnym, uprzywilejowanym życiem dobrze sytuowanej intelektualistki, gdyby nie pewna przemowa podczas uroczystości odbioru mało istotnej nagrody, a także bomba, która wybuchła w przeddzień tego wydarzenia w samym centrum Rzymu. Maria nazwała czyn terrorystów dziełem sztuki, które ma znacznie mocniejszą siłę oddziaływania niż jakiekolwiek działania artystyczne.
Tym słowom towarzyszyły inne – na temat piękna Europy, gdzie wykształciły się idee wolności i tolerancji, dziś powoli tracone z powodu wszechogarniającego lęku przed obcymi oraz na temat fasadowości dobroczynności, która jest lekarstwem na pogłębiające się wyrzuty sumienia. Wszystkie podejmowane przez Borcucha problemy w „Pięknym końcu dnia” zostały wprost wydeklamowane przez jego bohaterkę w tej jednej scenie, reszta to jedynie tłumione echa słów, które okazały się jednak, wbrew pozorom, nie mniej potężne niż wybuch bomby.
„Słodki koniec dnia” zadaje pytanie o siłę rażenia dyskursu we współczesnym świecie. Czy słowa, krytyka, intelektualny namysł i towarzysząca mu medialna dyskusja mają jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Czy są w stanie konkurować z siłą przemocy? A może inaczej – czy współczesna inteligencja jest w stanie odnaleźć w sobie siłę, by jej gesty stały się relewantne? Czy czeka nas już tylko ideologiczna walka bez celu i sensu? Czy Europa, jako wspólnota ufundowana na konkretnych wartościach, w ogóle jeszcze istnieje?
Borcuch nie ma ambicji odpowiadać na te pytania, ale jasno stawia na krąg wartości fundamentalnych zarówno dla niego, jak i jego bohaterki. Tą najważniejszą bez wątpienia jest wolność – do samodzielnego myślenia, opinii, racjonalności znajdującej się poza dobrem i złem, poza jakąkolwiek etyką, wręcz amoralnej. Z perspektywy jej wolnościowego, intelektualnego azylu w malowniczej Toskanii, gdzie dostatnio żyje również dzięki pieniądzom z Nagrody Nobla, jej efektowne, dramatyczne, ale w dużej mierze puste gesty wybrzmiewają jednak groteskowo. Trudno nie zgodzić się z wieloma sformułowaniami Linde – choćby na temat wolnościowego i tolerancyjnego źródła idei europejskości – ale praktykowanie przez nią tych wartości przejawia się jedynie w flirtowaniu z mężczyzną arabskiego pochodzenia i ostentacyjnym łamaniu przepisów drogowych w drogim porsche.
Ambiwalencja jest wpisana w postać graną przez Krystynę Jandę, jak również w cały filmowy świat. Twórcy trochę sympatyzują z „kanapową” inteligencją, a trochę z niej drwią – świetnie zostało to uchwycone w genialnej scenie alkoholowego i narkotycznego upojenia prowadzącego do odtańczenia straceńczego tańca z Nagrodą Nobla w garści. Dlatego „Słodki koniec dnia” można zaliczyć do elitarnego grona reprezentantów gatunku filmów o intelektualistach dla intelektualistów, którzy mogą jednocześnie odnaleźć się w proponowanym portrecie i bezpardonowo go wyśmiać, świadomie śmiejąc się z samych siebie. Niestety, jest też druga możliwość – może to wszystko zostało nakręcone zupełnie serio, żadnej ironii tam nie ma, a proponowana interpretacja jest bezzasadnie nazbyt sympatyzująca? Być może, ale padających w filmie pytań nadal należałoby z uwagą wysłuchać.
Jedno jest jednak pewne – film Borcucha skłania do dyskusji. Wydaje się bowiem, że jego zuchwałość była skwapliwie zaplanowana i miała prowokować do polemik, co w polskim kinie, intelektualnie dość jednolitym i wyważonym, jest rzadkością. Trzeba docenić, że twórca „Wszystkiego, co kocham” wykazał się odwagą zabrania głosu w kwestiach politycznie niezwykle aktualnych, i to dla całej Europy – do tego w mocny, bezpardonowy sposób, dodatkowo sięgając po trafione filozoficzne, historyczne i etyczne konteksty.
„Frank Sinatra jest wykurwisty” – pada w jednej z kluczowych scen z ust wnuczki głównej bohaterki. Ten bezceremonialny osąd miał w symboliczny sposób wyrażać zarazem absorpcję konkretnego gustu przez kolejne pokolenie i poczucie wolności od powierzchownej moralności, wyrażającej się przyzwoleniem na swobodne przeklinanie. Muzyka miała tu najmniejsze znaczenie – liczyła się dystynkcja smaku wskazująca na przynależność do grona intelektualnej elity, nieliczącej się z drobnomieszczańską etykietą. Borcuch jednak nie rozstrzyga, czy to społeczność skompromitowana, czy stanowiąca sumienie kontynentu. Koniec końców najważniejszym pytaniem jest, czy Frank Sinatra uratuje Europę.
„Słodki koniec dnia”
reż. Jacek Borcuch
premiera: 10.05.2019