Ponad dwa lata temu stwierdziłam z entuzjazmem neofitki-naiwniary, że Natalia Osińska przywędrowała do nas w wehikule czasu, by wejść w buty Ireny Jurgielewiczowej i zażądać poważnej, psychologicznej prozy dla młodzieży. „Fanfik” był powieścią orzeźwiającą – tematycznie bardzo współczesny, jeśli nie „teraźniejszy”, miał jednak formę i ambicje bardziej staroświeckie, z mało atrakcyjnego klucza realistycznego. Język „Fanfiku” był krystalicznie czysty: sonda zapuszczona w głębiny nastoletniego rozpaprania z pełnym przekonaniem, że fikcja literacka może nam dać wgląd w jakąś większą psychologiczną prawdę.
Minęły dwa lata. Natalia Osińska napisała dwie kontynuacje swojego debiutu, znakomity „Slash” (wydany jesienią 2017) i „Fluff”, który właśnie trafił na księgarskie półki. Ja upgrade’owałam swój słownik, starałam się pilnie śledzić autorkę na Twitterze, sięgnęłam też do innych – amerykańskich – powieści używających fanowskich praktyk literackich jako ramy fabuły o dorastaniu (po polsku ukazała się „Fangirl” Rainbow Rowell). I nadal twierdzę, że – nie tylko z powodu rewolucyjnej w kontekście polskim tematyki queerowej – Osińska jest zjawiskiem wyjątkowym. Bestsellerowi pisarze pokroju pana Johna Greena mogą się ugotować z zazdrości; język Osińskiej jest przezroczysty i „funkcjonalny”, ale jego precyzja odróżnia autorkę od stosów papy z generatora, którą zatroskani dorośli produkują w celu pokrzepienia/wychowania młodzieńczych serc.
Oczywiście sposób, w jaki autorka „Fluffa” opowiada o swoim warsztacie, może przyprawić o ból głowy co wrażliwszych romantyków i lewicowców. „Jeśli chodzi o samą strukturę powieści, uczyłam się jej na amerykańskich blogach o pisaniu”, mówiła po premierze „Slasha”. „Mam w Excelu wypisane wzory powieści, z uwzględnieniem tego, ile słów powinno być w każdym rozdziale, a nawet w każdej scenie, gdzie jest punkt kulminacyjny i gdzie nawiązanie konfliktu. Uważam się za rzemieślnika, który stara się wykroić powieść tak, aby się spodobała”. Po jednym z dwóch spotkań autorskich, na które się wybrałam, została mi zresztą ni to notatka, ni hasło: „Tosiek narodził się w Excelu”. Ale kryje się za tym jakiś najprawdziwszy etos, głęboki risercz, wsłuchanie w głosy czytelników, potraktowanie ich uwag i marzeń serio. W gęstości każdej z tych trzech powieści widać mrówczą pracę, widać, jak pod pozornie prostą strukturą pracuje wielość perspektyw, nastrojów, intuicji. Także uwagi do poprzednich tomów stają się w kontynuacjach ewidentną inspiracją i częścią dalszego riserczu. Po całkowicie chłopięcym „Fanfiku”, w „Slashu” wyrastają na drugim planie ciekawe postaci dziewczyn; pojawia się niemal kronikarski zapis poznańskiego Czarnego Protestu w deszczowych dniach października 2016 roku i mocno sproblematyzowana mizoginia nastoletnich gejów.
We „Fluffie” chłopcy trochę się przesuwają, chociaż niekoniecznie na drugi plan; powiedzmy, że wychodzą z głównych ról. Większość akcji dzieje się z punktu widzenia Matyldy, maturzystki, szkolnej koleżanki Leona i Tośka, którego zresztą od tej pory nazywać będziemy Danielem (po szczegóły – do lektury). To przesunięcie jest znaczące; „Fanfik” i „Slash”, chociaż poświęcone chłopięcości i męskości, wyrosły z kultury silnie sfeminizowanej, tworzonej najczęściej przez dziewczyny i młode kobiety dla innych dziewczyn i młodych kobiet, w większości hetero. Nie jest celem tego tekstu refleksja nad ogromem fikcji gejowskiej wychodzącej spod kobiecych piór czy klawiatur, ale warto ten fakt odnotować. Fakt paradoksalnie-nie-paradoksalny, dodajmy, zważywszy na nędzę i przemocowość heteroseksualnych wzorców w popkulturze. Pokazuje on też głębszą logikę „narodzin Daniela w Excelu” – jako bohatera łączącego męskość i doświadczenie socjalizacji do roli kobiecej. Daniel nigdy nie był przypadkiem ani pisarską brawurą; od początku był bohaterem modelowym.
Ale teraz Osińska napisała powieść o nastoletniej dziewczynie. Fanfikowy ekosystem, w którym to młode kobiety poświęcają się pisaniu męskiej homoerotyki, znajduje swoje echo we „Fluffie”: Matylda wychodzi z pozbawionego szans zadurzenia w Danielu. Umiera z nudów nad maturalnymi powtórkami i zakochuje się – tym razem w poznanej w internecie Wice. Ale tytułowy „Fluff” – czytelnicza przyjemność, słodkość, plusze i róże – okazuje się zwodniczy. „Fluff” okazuje się książką bolesną – być może bardziej niż „Slash” z jego brutalnymi tajemnicami zinternalizowanej homofobicznej przemocy. „Slash” spoglądał w mroczną przeszłość, aby na koniec z nadzieją spojrzeć w przyszłość; miał terapeutyczny potencjał. Tymczasem optymizm „Fluffa” budzi niepokój. Przynajmniej we mnie; literatura lubi dwuznaczności. Pewnie jest z siebie bardzo zadowolona.
Ale po kolei. Jedną z rzeczy, które w poprzednich dwóch tomach robiły i robią na mnie nieustające wrażenie, jest ich emocjonalna akrobatyka. Osińska odmalowuje różne stany i tryby przyjaźni, a później miłości Daniela i Leona, ale za każdym razem, kiedy wydaje się, że któryś z chłopców dźwiga więcej – chwilę później następuje przeciwwaga. Daniel i Leon bywają „trudni”, bywają wyczerpujący (dla siebie nawzajem, dla swojego otoczenia, w końcu – dla czytelniczki/czytelnika). Ale dźwigają siebie nawzajem. Pomimo albo właśnie z powodu różnicy swoich ciał i pochodzenia – ich relacja pozostaje paradoksalnie zrównoważona. Nie wiadomo, czy i jak przetrwają swój burzliwy licealny związek; ale przynajmniej ich walka jest walką ramię w ramię.
W przypadku naszej nowej bohaterki Matyldy rzecz ma się zupełnie inaczej. Dziewczyna oczywiście ma swój bagaż, jest jedynaczką wychowywaną przez emocjonalnie i z racji przepracowania po prostu fizycznie niedostępną matkę; po rozwodzie rodziców prawie nie widuje ojca. W swojej najbliższej przyjaźni z przebojową Emilią jest tą cichszą i pasywną. Nie czuje się w niczym dostatecznie dobra – więc i niczym się czuje. Jej inność jest poczuciem niewidzialności, wyobcowanie – poczuciem braku sprawczości. Matylda jest – dosłownie – zwyczajna do bólu. Po boksujących się z rzeczywistością chłopakach pomysł na bohaterkę o „słabej” podmiotowości – trochę w kontrze do dziewczyńskich narracji buntowniczych – wydał mi się bardzo ciekawy.
„Zwyczajność” staje się atutem w związku z Wiką, na pierwszy rzut oka ekscentryczną gwiazdą internetowej społeczności. I przez chwilę wydaje się, że dokuczliwe poczucie przeciętności może zostać wyemancypowane; na to, co Matylda w sobie zwykła uznawać za mało interesujące, Wika patrzy oczami pełnymi zachwytu. Kiedy znajomość dziewcząt zyskuje swój offline’owy wymiar – wychodzą na wierzch komunikacyjne problemy Wiki. Nie zostaną one nigdy nazwane wprost, chociaż wiele symptomów kojarzy się ze spektrum (nie wiem, na ile trafnie, a na ile stereotypowo; dotarłam do jednej recenzji poruszającej tę kwestię, może pojawią się z czasem). Osińska fantastycznie chwyta niezręczności i niepewności związane z różnicami między komunikacją w sieci i w realu. Wbrew początkowym trudnościom rozwijanie romantycznej relacji między nastolatkami jest równie naturalne jak oddychanie, co mocno przełamuje konwencję. Tylko dalej zaczynają się schody.
Radość zakochania – i odnalezienia w zainteresowaniu drugiej osoby – przechodzi nie w emancypację, a w sfunkcjonalizowanie samej siebie. Matylda z „nikogo” staje się opiekunką, właściwie samozwańczą terapeutką. Nareszcie jest komuś potrzebna, jest tą bardziej uspołecznioną, zaradną. Oddaje się bez reszty, wypełnia cudzymi potrzebami. Osińskiej udaje się celnie uchwycić ten rodzaj zachłyśnięcia się nową rolą – bardzo kobiecym rodzajem nawiązywania relacji, gdzie dorastanie tożsame jest z objęciem (całodobowej) funkcji opiekuńczej. Pokazanie tego typu przywiązania wobec drugiej dziewczyny może szczególnie rezonować w czytelniczkach – oddaje przecież dynamikę nie tylko romantycznych, ale też absolutnie platonicznych dziewczęcych przyjaźni. Większość z was wie, o czym piszę.
Sęk w tym, że Osińska nie problematyzuje tego, co tak przekonująco – i przejmująco – udaje jej się opisać. I staje się – przynajmniej na ten moment – ofiarą własnego talentu. Im głębiej zapuszcza swoją literacką sondę, prosto w bóle, kompleksy, komunikacyjne zatory – tym bardziej dokucza jej brak szerokiego spojrzenia. Intymność „Fanfika”, a tym bardziej brutalnego „Slasha”, była polityczna; z egzystencjalnego szczegółu wyrastała cała społeczna mapa. „Fluff” nurkuje w słabość, po czym ucieka w samotny optymizm – sam w sobie słuszny, a nawet brawurowy, ale pozbawiony emocjonalno-systemowego kontekstu. Relacja Matyldy i Wiki pozostaje obustronnie nierówna – ale nie zostaje to opowiedziane. Zresztą sama Wika wydaje się przez większą część powieści pozbawiona głosu – co w przypadku osoby neuroatypowej pozostawia podejrzenie stereotypizacji.
Pocieszać się można tym, że właściwie wszystko, co mnie tutaj martwi i na co sobie narzekam, odmienić może kolejny tom Nowej Poznańskiej Sagi – jeśli Natalia Osińska złamie słowo i nie zamknie tej opowieści w trylogii – co, mam nadzieję, się wydarzy. Trylogie są passé – to raz. (Królowały w czasach, kiedy ja w swoich licealnych latach jeździłam na poznańskie Pyrkony; odbywały się one w podstawówce na Dębcu, chłopcy biegali w żupanach, nikomu się nie śnił queerowy Iron Man z pianki.) Dobrym pisarzom się z zasady nie wierzy – to dwa. I trzy: już teraz pół sieci domaga się historii małego Zła.
Natalia Osińska, „Fluff”
Agora SA
Warszawa 2019