Tak się jakoś dziwnie składa, że gdy zbliżają się wybory, prawicowi politycy i ich media wpadają w rytualną panikę moralną i znajdują sobie dzieła sztuki i artystów, których mogliby zaatakować w imię walki z szalejącą degrengoladą społeczną. Jako że przeciwnik bywa wątły i nie posiada dużej siły rażenia (kto będzie kruszyć kopię o sztukę współczesną?), jest to znakomita rozgrzewka dla wiernego twardego elektoratu, aby zaczął ćwiczyć się w zwieraniu szeregów przed właściwym starciem. Dla podgrzania atmosfery dobrze jest do tego kotła z trucizną dorzucić troskę o dzieci. W końcu nic tak dobrze nie komponuje się z propagandą polityczną jak dobro naszych milusińskich. Hasło na ten rok podał sam Naczelnik Państwa, kiedy gromko zakrzyknął z trybuny: „Wara od naszych dzieci!”. I nie chodziło mu przecież o problem pedofilii wśród księży. Jak nam bowiem tłumaczą książęta Kościoła, odpowiedzialność za zbrodnie kapłanów ponosi zepsuty świat, który seksualizuje dzieci. Oficjalna wykładnia rządowo-kościelnej komunikacji za tragedię molestowanych dzieci wini potwora gender, ruchy LGBT+ i współczesną kulturę.
Dlatego w ogóle się nie zdziwiłem, gdy w miniony piątek przeczytałem notatkę zamieszczoną na portalu poznańskiego prorządowego radia, które oskarża pokazywaną w poznańskiej galerii Arsenał wystawę Pawła Bownika i Zbigniewa Rogalskiego o propagowanie pedofilii. Wystawa składa się z dziesięciu bardzo klasycznych, ale pozbawionych „kluczowych” szczegółów anatomicznych studiów postaci męskiej. Dziennikarka radiowa oburzona jest faktem, że na wystawie pojawiła się grupa matek z małymi dziećmi, bo widok nagiego męskiego ciała oswaja z pedofilem! W tym samym momencie dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie, profesor Jerzy Miziołek, zdejmuje ze ścian prace Natalii LL, Katarzyny Kozyry i grupy Sędzia Główny. Decyzję, która jak wieść niesie, zapadła z inspiracji samego wicepremiera Glińskiego, dyrektor motywował skargami rodziców, którzy obawiali się demoralizującego wpływu dzieł sztuki na ich pociechy. Dlatego nie zdziwiłem się również, kiedy w niedzielę podczas otwarcia wystawy w poznańskim Muzeum Narodowym po ogłoszeniu, że nastąpi odczytanie listu od Ministra Kultury zgromadzona publiczność zaczęła buczeć.
Praca Natalii LL z 1972 roku zatytułowana „Sztuka konsumpcyjna” jest taką samą ikoną współczesnej sztuki polskiej jak dla sztuki amerykańskiej są prace Andy’ego Warhola. Fotografie przedstawiające kobietę jedzącą banana nie poddają się łatwo jednoznacznej interpretacji. Czy jest to pochwała, czy krytyka konsumpcyjnego trybu życia, o którym w roku 1972 Polacy mogli tylko pomarzyć? Czy jest to praca erotyczna, czy feministyczna? Czy afirmuje, czy uprzedmiotawia kobiety? Rządy tak zwanej silnej ręki nie lubią dzieł sztuki, o których nie wiadomo, co myśleć albo, co gorsza, można naraz myśleć rozmaite rzeczy. Oczywiście w proteście przeciwko tej decyzji można by wytoczyć ciężkie działa, że ciemnogród, że walka ze sztuką zdegenerowaną, że stalinizm i Gomułka, ale naprawdę nikomu już się nie chce powtarzać tego w kółko. Choć strasznie to przecież i śmiesznie – media społecznościowe zaroiły się od portretów ludzi jedzących banany, które od dziś symbolizują zakazany owoc dobrej zmiany. Co z tego wynika oprócz chwili dobrej zabawy? Prawicowy portal wPolityce.pl widzi w tym geście kolejny wybryk oderwanych od zdrowej narodowej tkanki, moralnie przegniłych pseudoelit totalnej opozycji. Moim zdaniem jest to naturalny odruch obśmiania groteskowej sytuacji, która przy okazji jest świetnym sygnałem solidarności z ocenzurowanymi artystami i odbiera resztki powagi niszczycielom polskiej kultury. A poza tym tak się jakoś dziwnie składa, że politycy, którzy najgłośniej krzyczą o moralności, bardzo często przyłapywani są w niewłaściwym miejscu z opuszczonymi spodniami.