Kiedy serial Bena Sinclaira i Katji Blichfeld zyskiwał popularność na platformie Vimeo, wiadomo było, że dość szybko seria albo zostanie przechwycona przez dużą stację, albo pozostanie amerykańskim fenomenem internetowym. Po doświadczeniach „Broad City” można było jednak śmiało stawiać na to pierwsze rozwiązanie. Wraz z nowym otwarciem, które wyznacza początek współpracy z HBO, serial jednak nie stracił swojej oryginalnej atrakcyjności. „High Maintenance” (tu śmiały polski przekład: „W potrzebie”) w dwóch z trzech sezonów nieraz olśniewa błyskotliwością i niestandardowością formy.
Zacznę jednak od jedynego, najnowszego sezonu, który wzbudził we mnie co najwyżej mieszane uczucia. Bezimienny główny bohater, którego wszyscy określają po prostu jako „kolesia” („Guy”) lub jeszcze chętniej jako „swojego kolesia”, nadal prowadzi dystrybucyjną działalność. Rozwożąc po Brooklynie i okolicach marihuanę, spotyka różnych ludzi – zarówno starych znajomych i stałych klientów, jak i tych, którym dopiero polecono jego usługi. Niemal każde z jego spotkań z klientami odbywa się w ich prywatnych mieszkaniach lub innych spersonalizowanych przestrzeniach (praca, hotel). To bardzo ważny wymiar serialu. Poprzez próbę przekroczenia fasady, zawieszenia publicznego wizerunku na rzecz przypadkowej lub chwilowej relacji z dilerem, historie zyskują zaskakująco intymny wymiar. Opowieści nie są jednak skupione na samej wymianie, zwykle poprzedzają lub następują po odebraniu produktu. To łatwy, ale bardzo elastyczny koncept, wykorzystany przez parę twórców z ujmującą lekkością. Rzadziej bywamy w domu „kolesia” (on sam zresztą miewa trudności, by się do niego dostać), w trzecim sezonie staje się nim zresztą przyczepa kempingowa. Co ciekawe, wraz z „uruchomieniem” jego miejsca zamieszkania serial przechodzi całkowitą transformację. Wbrew intuicji nie traci na stabilności i nie komplikuje dodatkowo narracji, zmierzając w stronę kina drogi czy też rozluźniając więzy z miejscem. Bohater staje się centrum opowieści, jego działania zdają się istotniejsze niż kolejne epizody. Mimo że pojawiają się nadal fantastyczne fragmenty, całość zdaje się nieco nijaka i pozbawiona wcześniejszej energii.
„High Maintenance” zyskuje linearną narrację, pojawiają się osobiste problemy głównego bohatera (co wyraźnie uzmysławia, że najciekawszy był w roli serdecznego i zdystansowanego zarazem obserwatora), które zyskują kontynuację w kolejnych odcinkach. Wątek nowej dziewczyny także przekracza dotychczasowy schemat. Serial HBO nie tyle traci swój urok, ile całą dotychczasową konwencję redukuje do rodzynek w cieście. Gdyby trzeci sezon był pierwszym, który zobaczyłam – pewnie nie ujęłyby mnie ani sama koncepcja serialu, ani sposób budowania narracji. Z pewnością dwa razy zastanowiłabym się nad kontynuowaniem seansu. Ostatnia odsłona jest bardzo poprawna i bardzo „serialowa” z dominującym wątkiem, epizodycznymi postaciami, szybkim humorem i wyraźną wizją miejsca i czasu, w którym rozgrywa się akcja. Ale nie jest to to, co sprawia, że „High Maintenance” zmienił wcześniej reguły serialowej gry.
Na pierwsze dwa, wyśmienite i fragmentarycznie zapadające głęboko w pamięć sezony składa się seria krótkich historii. Serial nie poddaje się rygorowi odcinka, stawiając każdorazowo na rozwój samego epizodu, dynamikę pomiędzy bohaterami i zdolność wydobycia esencji z drobnej sceny czy dialogów. To bardzo ciekawa, śmiała strategia, która przykuwa uwagę. Zaprzestanie podążania za odcinkowością jest wprawdzie od dawna strategią na przykład Netflixa, zmierzającego do całkowitego upłynnienia serialu, co sugeruje rozpoczynanie kolejnych odcinków z pominięciem czołówki czy przeniesienie punktów kulminacyjnych na nietypowe dla tradycyjnej telewizji momenty odcinka. W przypadku serialu z Benem Sinclairem w roli głównej kierunek zmiany jest jednak zgoła przeciwny.
W ramach odcinka mieszczą się nierówne epizody, skupione czy to na konkretnej postaci, czy na fantazji, czy na relacji dilera i klienta. Odcinki nie są równe, nie mają też wyraźnego schematu narracyjnego, który wykorzystuje konkretny schemat ekspozycji, napięcia, perypetii czy kulminacji. Wszystkie opowieści stanowią najpełniejsze znane mi w telewizji wykorzystanie tego, co różni powieść (tak często wykorzystywaną dla oddania fenomenu seriali) od zbioru opowiadań. Z drugiej strony można spojrzeć na „High Maintenance” jako na zbiór niejednorodnych gatunkowo portretów mieszkańców Brooklynu. Tkwi w tym zresztą wyraźne założenie: po marihuanę sięgają ludzie różnych klas, pochodzenia, zawodów, preferencji i charakterów. To z tego założenia wynika rozmaitość historii, nie zaś z samej epizodycznej struktury serialu. Większość historii łączy wyłącznie fakt, że dilerem bohaterów jest nasz „koleś”, nic więcej. Społeczna panorama Brooklynu zarysowana jest w ramach znanej estetyki, pojawiają się zresztą metarefleksje na ten temat, jak choćby krótka scena, w której główny bohater przypadkiem trafia na plan „Girls”. Mit Nowego Jorku – z jego szczególnie kochaną przez reżyserów (mających słabość do indie) i międzynarodówkę millennialsów dzielnicą – jest tu doskonale odświeżany z jednoczesnym zachowaniem podstawowych elementów rozpoznawczych. Nie mamy więc zbyt wielu napięć politycznych, za to dominujący liberalizm obyczajowy, lewicową perspektywę, wspaniale pokazaną wielokulturowość i wieloetniczność, widoczność osób LGBTQ i nienormatywnych tożsamości. Jest to frapujący zestaw portretów unikający taniej publicystyki. Błyskotliwość dialogów i brak przywiązania do jednej konwencji komplikują i pogłębiają cały obraz. Nawet w słabszych – przez nieco zbyt puentujące zakończenia – widzowi udzielać się może swoboda twórców.
Marihuana zdaje się więc przyczynkiem do opowieści, nie zaś faktycznym tematem serialu. Tym, którzy spodziewają się atrakcji w rodzaju „Weeds” , lepiej polecić inny tytuł. „High Maintenance” tylko w pojedynczych scenach podejmuje temat uzależnienia czy skutków ubocznych marihuany, skupiając się raczej na radosnej różnorodności jej fanów. W przeciwieństwie jednak do formatu, który nieco mierzi mnie w ostatnich latach, a więc serialowej antologii, „High Maintenance” wytrzymuje próbę spójności i różnorodności zarazem. Niepoddanie się rygorom odcinka pozwala tu na poświęcenie uwagi postaciom bez usilnego pogłębiania historii. Brak potrzeby sklejania ich historii w jedną opowieść jest świetnym rozwiązaniem – oddającym miejskie doświadczenia, wciągającym w grę powierzchni i głębi, stawiającym widza w sytuacji chwilowego obserwatora. Nie ma tu wielu ciągów dalszych, nie ma też przymusu atrakcyjności każdej części. Przyjaciółka „kolesia” Beth (tu jeden z najlepszych odcinków pt. „Grandpa” o psie i jego opiekunce) czy też jego była żona to nieliczne postaci, które powracają w kolejnych odcinkach. Ich obecność nie tworzy jednak głównej osi serialu, dopiero trzeci sezon przynosi takie rozwiązanie. Zbliżając się do tradycyjnego serialu o „perypetiach sympatycznego bohatera”, serial traci jednak na swojej wyjątkowości i zyskuje już bardzo mainstreamowe ambicje. Może to konieczna droga rozwoju po włączeniu w ofertę HBO, może twórcy zapragnęli wystartować w głównej telewizyjnej konkurencji, a może Ben Sinclair zmęczył się rolą oberwatora. Mam nadzieję, że „koleś” wróci do niekończącej się rowerowej wędrówki po Brooklynie albo twórcy zdecydują się na całkowitą transformację lub porzucenie tytułu. To przecież, co wprowadza nową, choć dla wielu widzów niewątpliwie kontrowersyjną jakość, to niezgoda twórców na przykuwanie się do serialowego schematu czasowego. „High Maintenance”, jak sam tytuł wskazuje, nie przewiduje półśrodków.
„High Maintenance”
twórcy: Ben Sinclair i Katja Blichfeld
HBO