Amerykańska obsesja więzień przejawiająca się w kulturze wynika tyleż z pasji do narracji opartych na walce dobra ze złem i wyrazistych bohaterów, co z najwyższej liczby osadzonych na świecie (aktualnie ponad 2,1 mln osób). „Mars Room” wpisuje się we współczesne trendy opowieści o więzieniu. Nie mamy więc zakapiorów ociekających testosteronem, ale młodą matkę, której pierwszoosobowa narracja o życiu osobistym przed i po popełnieniu zbrodni napawa czytelnika nie tyle odrazą, ile współczuciem i pytaniami o odpowiedzialność rodzinną i społeczną.
Czytając „Mars Room”, powracałam nieustannie do tych samych – banalnych, przesadnie małostkowych – pytań. Dlaczego kara wymierzona za zabicie stalkera to dwa dożywocia plus sześć lat? Skąd taki wymiar? W jaki sposób odnosi się to do realiów amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości? Nie jestem wprawdzie ekspertką w tej dziedzinie, jednak – już na pierwszy rzut oka – coś tu nie gra. Nawet jeżeli zignorować – jak miał to uczynić sąd – kontekst popełnienia morderstwa, zastanawia wielokrotność wyroku. Kobieta osadzona jest w zakładzie o zaostrzonym rygorze, w którym wykonuje się także wyroki śmierci. Pozorne szczególarstwo może nas jednak zaprowadzić do sedna powieści – pytania o to, czemu właściwie służy ta narracja, przez kogo jest prowadzona i co powoduje bohaterką.
Mamy trzy główne możliwości: możemy uznać, że Rachel Kushner przespała cały swój research i dysponuje mniejszą wiedzą niż my. Mimo że nasz narcyzm może ucierpieć, porzucamy tę opcję. Zostają zatem dwie. Pierwsza mówiłaby, że to figura retoryczna, nie zaś precyzyjnie określony wyrok. Beznadzieja bardzo długiej odsiadki, a szczególnie dożywocia bez możliwości zwolnienia warunkowego może skłaniać do takiej retoryki. Nawet w życiu codziennym – kiedy robimy coś więcej razy, niż byśmy chcieli – chętnie sięgamy do liczbowej hiperboli. Czym bowiem różnią się dwa dożywocia i sześć lat od dożywocia? Symboliką, emocjonalnym ładunkiem. Nie zmieniają nic w rzeczywistości, odsuwają jedynie resztkę nadziei w postaci anulowania wyroku, ułaskawienia lub nawet pustej fantazji o nagłej zmianie pierwszego z nich.
Ostatnia możliwość wydaje mi się jednak najciekawsza. Narratorka i główna bohaterka, Romy Hall, opowiada o jednej z popełnionych zbrodni, skrzętnie omijając wszystko, co wykracza poza historię pozwalającą nam na empatyczną lekturę. Wskazuje na to wiele innych tropów poza nieproporcjonalnością czynu i wyroku. Pojawiają się kliszowe niemal refleksje o tym, że w więzieniu nie wolno rozmawiać o tym, za co się siedzi, a rozmowy Romy ze współwięźniarkami rzadko przełamują tego rodzaju tabu. Inna kwestia wydaje się jednak bardziej istotna: nikt poza Romy nie opowiada tej samej historii ze swojej perspektywy, nie mamy też zobiektywizowanej narracji. Nawet jeżeli uznamy, że Romy jest godna zaufania, nie znajdziemy odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania. Możliwe, że na tym polega paradoksalna siła tej powieści: na skupieniu na narracji, która nie należy do nikogo poza kobietą stopniowo zapadającą się w ostateczną rozpacz i beznadzieję. Oczywiście powieść nie składa się wyłącznie z jej opowieści, jednak ma ona bez wątpienia uprzywilejowane miejsce w tej kompozycji. Warto zresztą zwrócić uwagę na misterną konstrukcję narracyjną. Zarówno poszczególne części, prowadzone z perspektywy kolejnych postaci uwikłanych w losy Romy (zabity mężczyzna czy pracownik więzienia o podobnej osobowości, co postać Sama Healy’ego w serialu „Orange is the New Black”), jak i konstrukcja owych pierwszoosobowych narracji imponują precyzją. Nie ma tu miejsca na markowanie różnic, pozorowanie opowieści, gdy tymczasem wszystko zmierza do potwierdzenia perspektywy postaci. Kushner jest zbyt subtelną autorką, by pozwolić sobie na rezygnację z przyjemności prowadzenia samej opowieści, kreacji odmiennych punktów widzenia, ściśle uzależnionych od zajmowanej lub przypisanej pozycji – czy to społecznej, czy w strukturze więzienia.
Zaskakujące w lekturze „Mars Room” może być połączenie złożonej refleksji społecznej z mknącą narracją. To jedna z tych wciągających powieści, która nie zostawia czytelnika w finale z niczym poza rozwiązaniem fabuły. Kushner skupia się na tropieniu tego, w jaki sposób uprzywilejowanie lub upodrzędnienie społeczne wpływają na fatalistyczny rozwój biografii. Jak rodzina, praca – w przypadku Romy to striptiz z okazjonalną prostytucją – wreszcie relacje międzyludzkie formatują nie tylko naszą pozycję, ale także wyobraźnię i wizję rzeczywistości. Pod wieloma względami powieści można zarzucić fantazjowanie nie tyle o warunkach w więzieniu (pod tym względem detaliczne, bardzo materialne opisy budzą niewątpliwy podziw) czy realiach pracy w najgorszym barze ze striptizem (stąd tytuł książki), ile o zdolności bohaterki do prowadzenia złożonej, pełnej i spójnej opowieści na swój temat. Mimo że widać w wielu fragmentach szwy, co wpływa na efekt autentyczności – a więc momenty, w których bez wahania oddaje się ona autokreacji czy też spełnia swoje narracyjne marzenia o idealnym wizerunku matki – to „Mars Room” niejednokrotnie sprawia wrażenie – co może brzmieć paradoksalnie – tekstu zbyt perfekcyjnego. Czytanie powieści zapewnia wielką przyjemność, doskonale sprawdza się jako lektura prędka, ale też wymagająca nieco większego skupienia. Nie zmienia to jednak faktu, że wielokrotnie łapałam się na tym, iż głos Romy zdaje się uderzająco zmyślony – w przeciwieństwie do jej postaci. Nie w takim sensie, w jakim wszystkie powieści są zmyślone, ale w znaczeniu przesterowania głosu.
Wspomniane już części „Mars Room”, które skupiają się na relacji Romy z synkiem oraz – asymetrycznie – z matką tworzą ważną oś drugiej połowy powieści. O ile miłość i odpowiedzialność matki za dziś osadzoną córkę wydają się nikłe, a więź – oparta w najlepszym razie na rozmaitych brakach, o tyle opowieść o relacji Romy z Jacksonem puchnie od afektów. Oznacza to mniej więcej tyle, że wiemy o niej bardzo niewiele, wiemy natomiast, jak wielki zachwyt dziecko budzi w narratorce. W tych fragmentach Kushner osiąga chyba najwyższy poziom w swojej prozie. Tworząc dwa odrębne obrazy macierzyństwa stanu wyjątkowego, pozbawia je jakiegokolwiek punktu wspólnego, punktu porównania. Przez ich brak – jedna opowieść skupiona jest na konkrecie i materialności, druga na niepochwytnym „stosunku” matki – czytelnik wywiedziony jest po raz kolejny na manowce narratorskiej perspektywy. Dokłada się do tego elementarny dylemat – Jackson przebywa pod opieką kochającej babci, podczas gdy jego matka snuje dla nas opowieść zza krat. Jej cyniczne i – w innych momentach – desperackie próby zadbania o dziecko czy upewnienia się o jego bezpieczeństwie nie tylko nie prowadzą do niczego namacalnego, ale pozostawiają nie jej matkę, ale ją samą jako największą nieobecną. Sentyment, jaki bohaterka przejawia wobec syna, brutalnie punktowany jest przez strażników więziennych – gdyby była dobrą matką, nie znalazłaby się tu, gdzie ją spotykamy. Manipulacja na emocjach czytelnika, która stopniowo narasta wraz z rozwojem powieści, sprawia, że ostatecznie zostajemy z własnymi ocenami. Sprzeciw wobec kolejnych słów, ocen czy brutalności, jaka dotyka główną bohaterkę i inne kobiety, z czasem coraz bardziej przypomina pozycję pracownika więzienia, który nurza się we własnym świetle dobroci, gdy wykonuje drobne gesty pomocy wobec więźniarek. „Mars Room” nie pozwala nam nigdy zapomnieć, jak bardzo naiwna i prostoduszna bywa nasza perspektywa. Oglądanie życia za kratkami weszło do żelaznego repertuaru rozrywki. Oswojenie jest jednak pozorne, bo pozbawione cielesności i realności.
Trzecia powieść Kushner, podobnie jak w „The Flamethrowers”, nie ucieka od sentencjonalnego tonu czy próby uchwycenia nowoczesnych paradoksów na najbardziej elementarnych poziomach życia. W „Mars Room” wykorzystuje do tego chyba najbardziej wątpliwy chwyt w całej powieści. Wprowadzenie Teda Kaczynskiego (Unabombera) wraz z cytowanymi paragrafami z jego pamiętników (bez komentarza, wyróżniono je jedynie innym krojem) ewidentnie miało przynieść nieoczekiwane skojarzenie. Szokowanie jukstapozycją, jednym z najbardziej oczywistych gestów literatury modernizmu, nie musiało się jednak nie udać. Aby ująć rzecz najkrócej: autorka wprowadza perspektywę człowieka owładniętego wizją natury i sprzeciwem wobec nowoczesnego (w jego wersji: industrialnego) społeczeństwa z jego aparatem kontroli i socjalizacji, który ostatecznie swój projekt zrealizował najpełniej w aktach terroru koordynowanych z chatki w lesie. Po drodze skojarzenia błądzą też ku „Waldenowi” Thoreau, co jest zasadnym i przekonującym skojarzeniem, lecz kompletnie niewykorzystanym i policzonym wyłącznie na efekt szoku czytelnika. Odnoszę wrażenie, że ambicja autorki, aby bardzo materialnej, przyziemnej opowieści więziennej nadać filozoficzną głębię, spaliła na panewce właśnie w tych fragmentach, w których pragnęła tego dokonać bardzo dosłownie. Tam, gdzie złożoność filozoficzna i refleksji społecznej powstaje niejako mimochodem, w wyniku samej opowieści, rezultat jest znakomity. W częściach z cytatami z Unabombera, podsuwających także myśli o tym, jak bardzo przekonująca może być opowieść terrorysty oraz – w przypadku Romy – morderczyni, czuję się prowadzona za rękę do interpretacji. To bowiem powieść słów, niemarnująca ani jednego fragmentu na dygresje czy odbiegająca od głównej opowieści. Przypomina mi się na koniec jedno ze zdań z powieści „The Flamethrowers” wypowiedziane przez Reno, główną bohaterkę mknącą na motocyklu: „It was suicide to let the mind drift” (Byłoby samobójstwem pozwolić myślom błądzić).
Rachel Kushner, „Mars Room”
tłumaczenie: Magdalena Koziej
W.A.B.
Warszawa 2019