To był bardzo fajny kolega. Nie znaliśmy się jakoś super dobrze, ale z każdym spotkaniem natychmiast znajdowaliśmy porozumienie, jakbyśmy byli syjamskim kuzynostwem rozdzielonym przy narodzeniu, jakbyśmy w dzieciństwie wpadli do tego samego kociołka z płynem Lugola i transformacją ustrojową w krajach bloku wschodniego. Poczucie humoru, zamiłowanie do, jak mawiają, absurdów życia codziennego, żarłoczna miłość do tak zwanych niższych rejestrów języka. On potrafił zresztą genialnie opowiadać i słuchając go, mieliśmy zawsze wszyscy łzy w oczach, ze śmiechu oczywiście, aczkolwiek ja nie potrafiłam za bardzo nigdy odtworzyć fabuły, fabuła była sprawą, przynajmniej dla mnie – może dla innych kolegów inaczej – dalszego rzędu. Ważne było to, jak opowiadał: roiło się tam od przedmiotów codziennego użytku wysypujących się ze spiętrzonych wyliczeń, zdań biegnących przez długie minuty i centymetry, meandrujących w dygresje jak podmiejski busik w pegeerowskie wioski, metafor o celności ulicznych powiedzonek, no i w ogóle zawsze było to fantastycznie śmieszne i wspaniałe. A teraz u nich, u tego kolegi, jest wojna i dzieją się rzeczy straszne: skłębione ubrania leżą na drogach, autobusy nie mają szyb, a telefony zasięgu. Rany, jak on tam sobie daje radę?!
Tak mogłoby brzmieć najkrótsze podsumowanie z lektury „Internatu” Serhija Żadana. Żadan, pokochany od pierwszego zdania „Hymnu demokratycznej młodzieży” kupionego na taniej książce, w pewne upalne, nieszczęśliwe lato złamanych serc i trudnych miłości, od razu stał się mi pisarzem typu koleżankowatego. Ten sam typ uczucia czytelnik–pisarz, co z Dorotą Masłowską, co nie znaczy, że „naprawdę” chciałabym się z nimi znać, to znaczy, że czytając, czuję jakbyśmy się znali, jakbyśmy rozmawiali, jakbyśmy byli kumplami i psiapsiami. Powiecie, że na tym w ogóle polega obcowanie z literaturą, no tak, zgoda, ale tutaj jakiś komponent rocznikowo („pisarz młodego pokolenia, ur. 1974) – geograficzny („ukraiński”, Europa Wschodnia) sprawił to szczególne poczucie bliskości, swojskości, powinowactwa. Oj, no zachwycaliśmy się wszyscy Żadanem, było w jego rytmie i frazie coś jakby ze starszej, ukraińskiej Masłowskiej, ale przede wszystkim coś z życia, nagle zrobiła się moda na wyliczanie artefaktów i utensyliów, na autoironiczną (oczywiście, co nie?) nostalgię, na czułość wobec rzeczy i rzeczywistości pokiereszowanych i niedorobionych. Były to czasy prozy pełnej skórzanych kurtek, topornych twarzy, kolorowych włosów, jaskrawo pomalowanych paznokci i pojebanych jazd. Zbliżało nas do Żadana wychowanie na przełomie epok, to słynne „wyczucie absurdu” (cóż za straszliwa, a zarazem trafna klisza językowa), aspirująco-pobłażliwy stosunek do Zachodu, dumna świadomość własnej peryferyjności. No ale przede wszystkim ten fantastyczny język opisujący świat, który się rozpada i składa na nowo jak konstelacja w dziecięcym kalejdoskopie. Język, który ma kłopoty i brawurowo je pokonuje, język obsadzony w roli przykrótkiej kołderki, za ciasnego płaszczyka czy dwóch lewych butów dla świata, który od dawna ma dwie prawe nogi.
Piszę o tym wszystkim, żeby poczynić wyznanie rzeczy zawstydzającej: gdy dowiedziałam się, że Żadan napisał książkę o wojnie, rzuciłam się na nią z niezdrową, wątpliwej jakości etycznej ekscytacją. Ostrzyłam zęby na jakąś fantasmagoryczną groteskę, na tragikomizm Vonneguta, zabawność „Paragrafu 22”, satyrę „Szwejka” i atrakcyjność serialu „MASH”. Oczywiście wiedziałabym, że komizm jest w istocie straszliwy, śmieszność służy obnażeniu absurdu wojny i egzystencji w ogarniętym wojną świecie i tak dalej, prawda, ale co by mi się napodobało przy czytaniu, to moje.
Skarcenie przyszło bardzo wcześnie i od razu zrobiło mi się głupio. Uderza od pierwszych stron spokój narracji. To znaczy nie, może nie spokój, może raczej „klasyczność”, „normalność”: miarowe tempo, składnia bez kaskad, zero przefajnowania, żadnych popisów. Nie róbmy jaj z poważnych rzeczy, czas heheszków się skończył. Jest takie miejsce w Europie, gdzie trwa prawdziwa wojna, a wojna nie mieści się w katalogu zabawnych kuriozów transformacjo-deformacji krajów postdemoludowych.
Właśnie, miejsce w Europie. W książce nie pojawiają się ani razu nazwy „Ukraina”, „Rosja”, ani „Donbas”, ani nic z tych rzeczy, o geografii i polityce mówi się ogólnikowo, oszczędnie, wysokim kontekstem. Są tylko strzępiące się flagi państwowe i niepaństwowe, godła i dokumenty, ci i tamci, to znaczy ci wcześniejsi, generalnie jacyś „mundurowi” i „wojskowi”. Ogólna niepewność co do stron konfliktu ich przynależności i intencji. Języki: rosyjski i ukraiński, w różnych akcentach, wariantach i dialektach, używane raczej losowo – to znaczy trzeba zaryzykować, w którym z nich odezwać się do mundurowych, ale właściwie posługiwanie się którymkolwiek z nich nie daje gwarancji sukcesu, nijak się ma to narodowości, obywatelskości, tożsamości. Mundury też mają się nie bardzo, są jakieś umowne, zmajstrowane ze spodni moro i polarów, z niewyraźnymi szamerunkami. Geografia jest w domniemaniu, topografia jest za to szczegółowa – konflikty zbrojne zmieniają perspektywę i stosunki przestrzenne, ulice do przejścia, place do przebiegnięcia, domy do schowania się nabierają śmiertelnej powagi w charakterze ukształtowania terenu.
Z centrum, to znaczy ze środka działań wcale nie widać najwięcej, wręcz przeciwnie, nic w ogóle nie widać, za to dużo słychać i czuć. Bohaterowie – główni i epizodyczni, są zagubieni, sfrustrowani, zdezorientowani. Nie dowiecie się, kto ma rację w konflikcie o Donbas, nie o tym jest ta książka. Fabuła daje się tym razem szybko i prosto streścić. Pasza, nauczyciel ze stacji kolejowej, początkowo budzący lekką irytację swoją introwertyczną nijakością (potem się zżywamy), wyrusza do miasta po siostrzeńca. Siostrzeniec został przez matkę oddany do internatu, trochę z bezradności, trochę z wychowawczego lenistwa (możecie to czytać jako metaforę, ale nie musicie), no, a teraz miasto jest w rękach tamtych, to znaczy że tam strzelają, oblegają, przesuwa się front, zmienia się władza. Czyli trudno się do miasta dostać, jeszcze trudniej stamtąd wrócić. Wyprawa Paszy po Saszę i z Saszą z powrotem trwa wszystkiego trzy dni, klasycznie, ale symbolizm jest tu najmocniej, jak się da, podszyty realizmem, konkretem, detalem.
Wojna wytwarza własny język, albo nie, kłamstwo, ludzie wytworzyli specjalny język dla wojny. Język uczonych eufemizmów i wysokiej specjalizacji: linie frontu, zgrupowania, kontruderzenia, siły i środki, nieprzyjaciel (zawsze jeden), taktyczne ofensywy, strategiczne odwroty, ciężkie straty, zbrojne interwencje, przedstawiciele ludności cywilnej. Żadan opowiada jakby obok tego języka, pokazuje jego niejasność i arbitralność, ale pokazuje jeszcze wszystko to, czego język ten nie ogarnia: całą materialność, zmysłowość, konkretność doświadczenia wojennego. Dużo tu o pogodzie, o przenikliwym zimnie, ciężkich chmurach, nieznośnym deszczu, śnieżnych zaspach. Wojna jest wielowymiarowym doświadczeniem cielesnym i zmysłowym, ma swój zapach: ziemi i wybuchów, skłębionych wilgotnych szmat, ma monotonny odgłos wybuchów. To męcząca nuda nieustannego zagrożenia, to fizyczne zmęczenie, obezwładniający strach, mdły głód, bolące nogi, boląca głowa.
W powieści występują psy i dzieci, figury bezradności, bezbronności, porzucone, bezpańskie, pragnące ciepła i towarzystwa, ale nie ma tu sentymentalizmu i ckliwości. Relacja Paszy z „Małym”, jak starszy bohater uparcie nazywa w myślach siostrzeńca, to relacja oparta na dorosło-dziecięcych niezręcznościach, ale i na pełnym zrozumienia milczeniu. Postać „Małego” jest zresztą wybitnie napisana – bez roztkliwiania się nad „przedwczesną dorosłością” wojennych dzieci, ale i bez cynizmu wobec ich „wojennego zdemoralizowania” – z czułością i empatią, z uwzględnieniem rewolucyjnego pomysłu, że dzieci to ludzie, że to dziecko – Sasza – to człowiek. Czułość i empatia, trochę szorstka, nieco chropawa, ale zawsze wrażliwa, to w ogóle jakby główna zasada opisu świata przedstawionego. Powiedzieć, że wojna jest straszna, że jest zła, to przecież straszny komunał, problem jednak w tym, że to prawda, w dodatku prawda, która wciąż ciężko się przebija przez dominujące narracje bohaterskie, przez konieczności polityczne, przez suchy, abstrakcyjny i uogólniający sposób opisu działań wojennych. Żadan wrzuca czytelników do środka chaosu i niejasności, do świata ludzi ostentacyjnie podkreślających swoją obojętność wobec polityki, a jednocześnie najciężej przez tę politykę dotkniętych. Ale nie ma tu moralizowania, najwyżej delikatne zwrócenie uwagi, że niereagowanie w czasie spokoju doprowadza do, zawsze zaskakującej, erupcji przemocy.
Rzeczy są niemymi świadkami, wywalonymi na środek koszmaru. W „Internacie” przenikliwie odsłonięta jest ich bezradność, wstydliwość, intymność. Wojna nicuje prywatność, wystawia ją na widok publiczny. Ruiny, zniszczenia, jakie obserwują w trakcie swojej wędrówki, nie są nową konstelacją fantastycznych wojennych krajobrazów, jak to się nieraz dzieje w okołowojennej literaturze, ale tą właśnie zdruzgotaną codziennością:
Oglądanie obcej codzienności to jak oglądanie obcych świerszczyków – nigdy nie wiesz, czego lepiej nie ruszać. A tu jest całe życie, wywrócone jak kieszenie. Naprawdę jak w internacie – nic nie ukryjesz, wszystko jest na wierzchu – i tapety, i poduszki. I setki nieznajomych przechodzą przez twoje życie, nie zostawiając w nim śladu. Palą obce meble, nie wiedzą, kto w tym czasie mieszka w ich własnych domach, może tam ktoś też pali ich biblioteką.
I góry sprzętów domowych też mu towarzyszą przez wszystkie te dni. Ubrania, naczynia, meble, mokre książki, podobne do zbitych ptaków w deszczu – obca codzienność leży bezwstydnie, jakby ktoś zerwał pokrycie, zdarł tapety i odsłonił stare ściany i widać było każdy błąd, każde złamanie i pęknięcie. I cała ta cudza codzienność wygląda tak rozpaczliwie, tak beznadziejnie – i ubrania – znoszone i sprane, i książki – pożółkłe ze starości i nieczytane, i naczynia – tanie, nieładne, z takich naczyń jeść można tylko coś niedogotowanego albo przypalonego.
Pisanie o tej książce powoduje dyskomfort. Dlatego, że jest piękna, że jest wzruszająca (choć właśnie zupełnie nie-ckliwa, nie-sentymentalna), że jest wstrząsająca i świetnie napisana. I że pokazuje wprost, dokładnie, metodycznie, wielowymiarowo, jak straszna jest wojna, a przecież pisząc to, staję się niewolnikiem pretensjonalności i banału. Ale dyskomfort bierze się też stąd, że – znowu klisza, znowu pretensjonalność – że to jest „tuż obok”, „za naszą wschodnią granicą”, a my, o wojnie w Ukrainie wciąż „niewiele wiemy” i „nie bardzo się interesujemy”. A przecież napisał to pisarz-kolega, znaliśmy się i rozumieliśmy, gdy pisał o łajdacko-zabawnych przekrętach z nocnymi klubami w Charkowie, o dorastaniu w latach 80. i miękkich narkotykach. No i sami rozumiecie, że jest w tym jakaś straszliwa przestroga, ale i straszliwa niewygoda, że póki co możemy sobie tę książkę zamknąć i już o niej nie myśleć, bo u nas jeszcze tej wojny nie ma. Lecz skoro zaczęłam od żenującego wyznania, to może skończę żenującym, wstydliwym podsumowaniem: „Internat” to powieść, którą traktuję jak bardzo ważny przejaw literackiej praktyki – jako najlepsze z możliwych użycie narzędzia, jakie się ma – czyli literackiego talentu i wrażliwości – do opisu ponurej rzeczywistości, do pozostawienia świadectwa i oddania głosu tym, których nikt za bardzo nie chce słuchać. Bo co jeszcze można zrobić?
Serhij Żadan, „Internat”
tłumaczenie: Michał Petryk
Czarne
Wołowiec 2019