Archiwum
04.12.2018

Przemka Jackowicz-Korczyńska: Kto jeszcze nie był, niech sobie wyobrazi: malutki antykwariat z mnóstwem przypadkowych rzeczy, a na uboczu strome, wąskie schodki do piwnicy, na których część gości siada, gdy zabraknie krzeseł. Wszystko dzieje się na dole, w ciasnym, zagraconym pomieszczeniu i przy słabym świetle. Miejsce, tak samo jak nazwa, jest bardzo niepozorne. Nie sposób jednak posądzać jego animatorów o sprowadzenie nazwy Minus jeden zaledwie do poziomu, byłoby to zbyt banalne.

Po pierwszym sezonie trudno nie utożsamiać Minus jeden z niezależną działalnością artystyczną, czyli z undergroundem. Zaciszna uliczka niedaleko gdańskiego Parku Oliwskiego, mała przestrzeń sklepu Inaczej niż w Raju, kameralne spotkania, które częściej przypominają luźne muzykowanie niż koncert oraz niezaprzeczalna niszowość prezentowanej sztuki sprawiają, że na myśl przychodzi bohema w XXI-wiecznym wydaniu. Kilkaset lat temu wspólne granie w kameralnej grupie było na porządku dziennym. Być może taki sposób tworzenia i odbioru muzyki jest najbardziej naturalny.

Miejsce jest wręcz przesiąknięte tajemnicą, a artyści zachęcają do poszukiwań, nie obiecując odpowiedzi. Wybierając się do Minus jeden, trzeba zdawać sobie sprawę, że nie zetkniemy się z muzyką łatwą, przyjemną czy oczywistą. Nazwa jest zatem symbolem poszukiwań, ekstrawaganckiej podróży w głąb muzyki czasami trudnej, niekoniecznie pięknej (w końcu udajemy się do Inaczej niż w Raju – inaczej, co nie oznacza, że gorzej – jak?), ale na pewno pociągającej. Przy odrobinie zacięcia poznawczego, z umysłem otwartym na nowość oraz minimalną empatią twórczą pozwalającą zrozumieć artystów, wyjdziemy z Minus jeden bogatsi o nowe wrażenia – w większości pozytywne, a momentami bardzo burzliwe.

Filip Szałasek: Tak, to upostaciowienie fantazji o półprywatnym klubie przeznaczonym dla stałych bywalców. Podobno z takich miejsc składa się pół Londynu i Berlina. W Polsce wciąż jeszcze przecieramy oczy, nie dowierzając, że tak się da – bez biznesplanu, bez kredytu, w sumie non profit. Obsadzenie piwnicy pod sklepem z antykami w roli przestrzeni koncertowej to na naszym gruncie pomysł stuprocentowo punkowy, ale nie dajmy się zwieść pozorom.

Po pierwsze, Minus jeden to poligon dla wymagających rozwiązań animacyjnych, które inicjatorzy projektu – działający na różnych polach kultury – wykorzystają może później w miejscach bardziej, powiedzmy, formalnych. Zmienne usytuowanie sceny, darmowa kawa w stylowych filiżankach, dowcipkujący gospodarze, zacieranie granicy między artystami a publicznością do tego stopnia, że jedni drugim wydają się najlepszymi kumplami – to wszystko sprawia, że Minus jeden jawi się jako ostoja spontaniczności.

Ale na płycie dokumentującej pierwszy rok (sezon) działalności piwnicy, cały ten luz jawi się jako efekt restrykcyjnej koncepcji kuratorskiej. Kompilacja mieści ułożone chronologicznie fragmenty dziesięciu występów nagrywanych głównie przez Marcina Dymitera. Spotyka się tu kilkunastu artystów, kilkanaście różnych – zdawałoby się – wrażliwości, a jednak tego niby-bootlega słucha się jak integralnej, autorskiej płyty jednego projektu, nagranej i wyprodukowanej w studiu.

W tekście towarzyszącym składance czytamy, że „utwory zostały wybrane przez samych muzyków”. Jeśli to prawda, to mamy tu rzadki, graniczący z hipnozą, przypadek porozumienia dusz. Owszem, wyróżniają się Dominika Korzeniecka czy Olga Hanowska – obie korzystające z instrumentów rzadko eksponowanych w Minus jeden: perkusji i skrzypiec – ale reszta brzmi jak kolejne warianty tej samej „eksperymentalnej elektroniki”, tyle że na różnym poziomie zaawansowania i intencji.

Ta składanka sprawdza się znakomicie jako album, zastanawia mnie jednak usunięcie z pamiątkowej kompilacji „uważnej, życzliwej publiczności” (znów sięgam do tekstu). Pamiętam, że co najmniej kilka występów urozmaicały komentarze słuchaczy, a w ciasnej przestrzeni, po brzegi zastawionej krzesłami, nie da się uniknąć rozmaitych drobnych hałasów. Nic z tego nie przedostało się na płytę. Minus jeden jest lo-fi, DIY i DIA podczas występów na żywo i zarazem absolutnie wystudiowane na poziomie dokumentacji. I dlaczego do takiej „sterylizacji” posunął się właśnie Dymiter, autor nagrań terenowych, których solą jest przecież zakłócenie, spontaniczna interwencja?

 

 

P.J.K.: Minus jeden to coś więcej niż tylko muzyka i słuchanie. To, jak mówią organizatorzy, spotkanie idei i przestrzeni. W przypadku składanki nie bez znaczenia jest fakt, że wykonawcy wybrali jedynie krótki fragment – czasem na swoją korzyść, a czasem zubożając wspomnienie występu. Rozpisywanie się na temat samej płyty nie ma większego sensu, bo oprócz cząstkowej rejestracji koncertów nie wnosi nic nowego czy zaskakującego.

Twórcy Minus jeden mówią, że ich głównym celem było zderzenie idei twórczych artystów. Byliśmy więc świadkami po części improwizowanego grania, jak w wypadku duetów Tomasz Swoboda/Artur Krychowiak czy Olga Hanowska/Irek Swoboda. Część występujących miała przemyślane pomysły oraz „ograny” repertuar (chociażby Pin Park), co z jednej strony przekładało się na jakość, z drugiej – nie do końca wpisywało w ogólną koncepcję miejsca. Duet Razy, grający jako przedostatni, pokusił się o coś więcej: brudny freejazzowy saksofon i mające zaskoczyć słuchaczy potrójne (!) subito forte. Odniosłam nieodparte wrażenie, że wykonawcy nasłuchali się Strawińskiego, a przynajmniej poszli w stronę neowitalizmu. Zamysł fajny, dobry, ale być może koncert byłby lepszy w krótszej i bardziej wyważonej formie.

Na szczególną uwagę zasługuje pierwszy koncert: Swoboda/Krychowiak. Oprócz grania smyczkiem na gitarze elektrycznej (technika, która nie jest nowością, ale nadal trochę zaskakuje), zainspirowali się muzyką konkretną i wydobywali dźwięki ze starych przedmiotów znalezionych w Inaczej niż w Raju (np. Swoboda z małych moździerzy). Rozwiązanie kontrowersyjne, bo takie brzmienia rzadko kiedy są przyjemne i burzą ogólnie przyjęte przeświadczenie o muzyce pięknej i śpiewnej. A ta ani do potańczenia, ani do ponucenia – raczej do medytacji i wprowadzania w trans.

Idąc tym tropem, przychodzi mi na myśl koncert zamykający cały sezon: Columbus Duo–Emiter. Doznaniom dźwiękowym towarzyszyły wizualne – w tle wykonawcy puścili znaleziony w antykwariacie stary film z budowy domu. Trochę dziwne? Być może, ale nie dla stałych bywalców Minus jeden. Świetny występ, bardzo spójny, orzeźwiający, ale jednocześnie budujący niepokój. Z jednej strony dystans i napięcie płynące z muzyki, z drugiej – spokój i prywatność z filmu.

Jeden z koncertów wzbudził we mnie otwarty sprzeciw. Sukcesem Michała Miegonia jest to, że ciężko będzie mi go zapomnieć. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie patrzę zbyt surowym, akademickim okiem na jego wynurzenia artystyczne, tym bardziej że zauważyłam u Miegonia skrępowanie rosnące wraz z trwaniem koncertu. Podobno sztuka współczesna z założenia powinna burzyć schematy. Ale jak się ustosunkować do rapowania wątpliwej jakości wierszy oraz braku jakiejkolwiek spójnej koncepcji na granie? Czy Miegonia powinniśmy zaliczyć do taniej sztuki współczesnej czy traktować jako zapowiedź prawdziwej wolności twórczej? A może tamtego wieczoru przyszłam ze zbyt dużymi oczekiwaniami. Jedno jednak muszę oddać Miegoniowi: wzbudził we mnie emocje, jakich niejednokrotnie nie udało mi się przeżyć w filharmonii.

 

 

F.S.: Bo Miegoń to nasz, nadmorski, Wojciech Bąkowski. A kto przychodził, dla kogo otworzono tę piwnicę? W Gdańsku – albo szerzej: w Trójmieście – brakuje imprez z muzyką eksperymentalną. Nie mamy kołorkingów muzycznych, rzadko grają u nas młode talenty, nie ma miejsca dla spotkań poza przewidywalnymi ramami. Knera ma rację: Trójmiasto widziane „przez pryzmat niewielkich i kameralnych miejsc jest w sytuacji najgorszej od niemalże dwóch dekad”. Ale po jej wypełnieniu przez Minus jeden okazało się, że żadnej „luki na rynku” nie było, bo sam „rynek” – to znaczy słuchacze – nie istnieją. Nie widywałem też w Minus jeden przedstawicieli lokalnych mediów ani instytucji zajmujących się kulturą. Nowa stała miejscówka koncertowa przeszła prawie bez echa. Owszem, w „PopUpie” ukazała się krótka relacja z setu Dymiter/Korzenieckawzmianka w „Werandzie”

Na początku przychodzili jeszcze ludzie, którzy bywają w Kolonii Artystów, ale potem już właściwie tylko znajomi albo muzyków, albo trójki kuratorów. Średnio 15–20 osób, przy czym część miała o prezentowanej muzyce mniej więcej takie pojęcie, jak dzieci i psy, które ze sobą przyprowadzała. Tym zabieganym trzydziesto-, czterdziestolatkom było właściwie obojętne, co gra – byle nosiło znamiona eksperymentu, o którym słyszą czasem w TVP Kultura albo czytają na „Dwutygodniku”. W Minus jeden te oczekiwania zostały spełnione z nawiązką, nie sądzę jednak, by misją projektu była edukacja.

Jak ci ludzie zareagowaliby na Jakuba Lemiszewskiego, Magdę Ter, kogoś z Trzech Szóstek (SKYE?)…? Raczej się nie dowiemy, bo jak dotąd inicjatorzy zapraszają do grania przede wszystkim znajomych. To zapewne rezultat wspomnianego non profit: za co łaska wypada zaprosić do grania tylko kumpli. Inna sprawa, że organizatorzy w żaden sposób nie promują swoich koncertów (tworzą wydarzenia na Facebooku, ale nikogo nie zapraszają) ani – z tego, co wiem – nie ubiegają się o żadne miejskie dotacje. Mam wrażenie, że gdyby nie rozruch w postaci podebrania paru artystów elbląskim Wydźwiękom, drugi sezon ruszyłby dopiero jakoś teraz, pod koniec roku, jeśli w ogóle.

P.J.K.: Spójrzmy na pustoszejące sale filharmoniczne i teatralne, wystawy, muzea, słabnący poziom czytelnictwa. Niska frekwencja w życiu kulturalnym może zastanawiać. Obecne czasy, zdobycze technologiczne oraz kurczenie się świata – wystarczy kilka kliknięć, żeby posłuchać dowolnego artysty – wcale nie sprawiły, że staliśmy się wrażliwsi, bardziej obyci. Kultura zawsze była i do dziś pozostaje dobrem luksusowym, ale na całkiem innych warunkach – z naszego wyboru.

Zgrabne podsumowanie Filipa Springera z „Wanny z kolumnadą”, że 255 godzin sztuki polskie dzieci mają przez cały okres edukacji, podczas gdy dzieci w Liechtensteinie – w ciągu jednego roku szkolnego, prowadzi do prostej tezy, że to my, Polacy, mamy problem ze sztuką. Nie pojawiamy się na podobnych eventach, bo po prostu ich nie rozumiemy i szkoda nam czasu. Wiele razy spotkałam się ze stwierdzeniem, że ktoś raz do roku idzie na jakieś wydarzenie kulturalne, bo tak „wypada”, a najczęstszym wyborem są kino i teatr muzyczny, gdzie można pójść na łatwiznę.

Porównywanie dużych eventów do małej piwnicy z kameralnymi koncertami wypada groteskowo, odnoszę jednak wrażenie, że większość ludzi najzwyczajniej w świecie przerasta samo słuchanie muzyki. Może twórcy Minus jeden przecenili trójmiejską publiczność, dla której spotkania przy muzyce eksperymentalnej są za dużym wyzwaniem intelektualnym i czasowym.

F.S.: To o tyle ciekawe, że te 15 osób, o których wspomnieliśmy, to była najbardziej kulturalna publiczność, jaką zdarzało mi się oglądać. Wszyscy siedzieli grzecznie na krzesłach, właściwie bez ruchu, jak gdyby na zaimprowizowanej scenie grali razem Bach z Mozartem. Choć organizatorzy zaznaczali, że są otwarci na taką możliwość, to rzadko kiedy ludzie przynosili sobie alkohol. Na każde luźne zdanie muzyków odpowiadano błyskotliwymi ripostami. Zdjęcia, o ile w ogóle robiono, to dyskretnie, nie jak w Kolonii na przykład, gdzie dla paru fotek jednemu, a czasem dwóm fotografom zdarza się burzyć atmosferę.

Słuchasz koncertu i masz pewność, że jak obrócisz się na krześle, to okaże się, że gość obok nie tylko czytał najnowszą powieść, ale może nawet mógłby wydać twoją albo widział połowę twoich ulubionych filmów, a z drugiej strony można się założyć, że muzyką interesuje się od święta i jeśli bywa gdzieś posłuchać, to w Żaku albo ECS-ie. Zdaje się, że po corocznym uczestnictwie w „odchamiających” wydarzeniach tego typu (karnet i tak dalej) schodzenie na muzykę do piwnicy w zaułku Oliwy może okazać się naprawdę ratownicze. To zaskakujące, ale Minus jeden nie stało się miejscem hipsterskim (mamy w ogóle hipsterów w Trójmieście?), raczej rodzajem zacisza, azylu. I może właśnie o to chodzi, może z tym właśnie kojarzy się dziś kultura.

 

Piołun, 14.10.2018