Archiwum
29.11.2018

Piekło-niebo („House of Cards”)

Olga Szmidt
Seriale

Kiedy ponad pięć lat temu na platformie Netflix zadebiutował trzynastoodcinkowy „House of Cards”, nie sposób było przewidzieć ani finału – w świecie fikcji i rzeczywistych wydarzeniach – ani ich znaczenia dla rozwoju współczesnej telewizji. Wątpliwości nie budziła natomiast kwestia bardziej podstawowa – serial z Kevinem Spaceyem i Robin Wright w rolach głównych od początku skazany był na komercyjny sukces.

Powiedzieć, że „House of Cards” namieszało we współczesnej telewizji, to jak powiedzieć, że Tony Soprano był „interesującym bohaterem”. Znaczenie serialu produkowanego przez Davida Finchera powinno się mierzyć w kilku kategoriach jednocześnie. Jego rola dla rozwoju i statusu Netflixa wydaje się nie do przecenienia. Obok „Orange Is the New Black” (serial Jenji Kohan to swego czasu najchętniej oglądana oryginalna produkcja Netflixa) to nie tylko najważniejszy serial platformy tamtego okresu, ale także jedna z odważniejszych politycznie produkcji ostatnich lat, ustępująca jednak tym najnowszym – choćby znakomitemu „The Good Fight”. Ostatecznie śmiałość serialu nie jest tak jednoznaczna, jak można by było początkowo sądzić, jeżeli spojrzeć na nią z perspektywy współczesnej amerykańskiej polityki – serial wyraźnie przeliczył się w swoich technokratycznych przewidywaniach. Niewątpliwa jest natomiast kwestia wizualno-techniczna. „House of Cards” sięga od początku nie tylko po wielki budżet, ale też wielkie środki – chętnie do dziś kojarzone raczej z kasowymi premierami kinowymi niż seansami z laptopem na kolanach. Patetyczna ścieżka dźwiękowa, wysublimowane scenografie, wyrafinowane stroje kobiet i perfekcyjne garnitury mężczyzn, błyszczące samochody i doskonała replika Białego Domu – to tylko kilka spośród składników, z których składa się wizualne piekło-niebo „House of Cards”.

Dodatkowym elementem, który decyduje o charakterystycznym rytmie i napięciu serialu, jest zniesienie czwartej ściany – zabieg stary jak teatr, przeniesiony wprost z brytyjskiego oryginału z Ianem Richardsonem w roli głównej. Bezpośrednie zwroty Franka Underwooda do widza zwykle pełnią wyraźną funkcję – bohater zdradza nam sekrety, ujawnia swoje cyniczne zamiary, dodaje komentarz do bieżącej akcji. Utrzymywany przez wszystkie sezony zabieg stosowany jest ze zmienną częstotliwością, niezmienna pozostaje jednak jego funkcja – uczynić z nas sprzymierzeńca, z niecnym politykiem połączonego sekretem, którego maluczcy nie są w stanie przeniknąć. Z czasem staje się to nieco manieryczne i osuwa się (szczególnie w słabszych sezonach – trzecim i piątym) w autoparodię. Mrok, jeżeli ponawiany jest zbyt często, traci napięcie. To chyba zresztą największe zarzuty, jakie można wystosować wobec „House of Cards”: jednolitości emocji, stałych sukcesów Underwooda na polu spisków, knowań i przekrętów, które pozostałe postaci stawiają w nieostrym świetle i czynią z nich (ponownie – szczególnie w słabszych sezonach) marionetki poddane woli głównego bohatera. Wszystko to jest zastanawiające o tyle, że nie jest on – mimo wszystko – wirtuozem o rozlicznych talentach, a raczej szarą eminencją, cwanym kombinatorem i toczonym kompleksami demokratą z sercem po prawej stronie.

Od samego początku „House of Cards” za najciekawszą postać uważałam Douga Stampera – socjopatycznego alkoholika stojącego zawsze u boku Underwooda. To postać skrojona z wielką precyzją, bez sztampy i bez łatwych wyjaśnień jego motywacji. Stamper jest tajemnicą aż do końca szóstego sezonu, po drodze podejmując decyzje i aktywności, które trudno wpisać w oczywistą narrację. Także jego przywiązanie do Underwoodów zdaje się może nie tyle zagadkowe, ile w toksyczny sposób zawikłane. Michael Kelly jest w tej roli porażająco przekonujący. Tworząc drugoplanową postać, nie popada w kompleks pierwszego planu, ale właśnie z tego dystansu tworzy niesamowitą kreację. Jego lodowata obojętność współistnieje z nieomal bezwarunkową miłością (tak, tak) do Underwooda, jego brutalność łączy się z osobliwą czułością, a nałóg z marginalizowaniem własnej przyjemności czy bezpieczeństwa. Postać Stampera nie tyle wypełnia świat Underwooda, ile nadaje mu niepodrabialnego charakteru – zimnej kalkulacji i palących obsesji jednocześnie.

Najczęściej opisywana jako współczesna Lady Makbet, Claire Underwood jest niewątpliwie największą wygraną całego serialu – na wielu poziomach. Nie tylko jej rola zyskuje na znaczeniu właściwie z odcinka na odcinek, ale jest najbardziej – nomen omen – pełnokrwista, mimo pewnego przesublimowania postaci. Jej postępująca transformacja sprawia, że trudno przyłapać ją na ostatecznej deklaracji. Aż do końca piątego sezonu nie zwraca się bezpośrednio do widza, nie ujawnia swoich zamiarów i mrocznych sfer psychiki. Wiemy o nich, widzimy ich skutki dla życia osobistego i politycznego, wreszcie zmuszeni jesteśmy opowiedzieć się po stronie Claire lub Franka. Wybrać i pogodzić się z konsekwencjami, bezpośrednio wynikającymi z faktu, że nasz wybór odbywa się w klaustrofobicznej, a zarazem nieco monarchicznej, atmosferze.

Spiski Underwooda trwają w najlepsze nawet wtedy, kiedy wcielający się w niego Kevin Spacey został już przez Netflixa zesłany w niebyt wskutek oskarżeń o molestowanie seksualne (liczba mnoga). Nawet kiedy Claire Underwood staje się nie tylko czołową postacią serialu i śladami męża zwraca się bezpośrednio do widzów, tematem większości wątków i zawikłanego knucia pozostaje Frank. Decyzja Netlixa wydaje się zasadna i przekonująca, a przejęcie przez Claire ostatniego sezonu (skądinąd częściowo wyreżyserowanego przez Wright) – nie aż tak grubymi nićmi szyte. Absolutną porażką szóstego sezonu jest jednak faktycznie pozostawienie Franka w centrum akcji – to, że jest nieobecny fizycznie, w zasadzie niewiele zmienia, a jedynie podkreśla jego niezaprzeczalną moc. To fatalna decyzja scenariuszowa – jakby twórcy chcieli wyjść z twarzą ze skandalu, ale nie zmienić w zasadzie aż tak wiele. Ostatecznie zostajemy w pół drogi. Cuda-niewidy, które dzieją się w szóstym sezonie, mają niewątpliwie służyć wyraźnemu odróżnieniu go od pozostałych. Nie jestem jednak pewna, czy nawiązania do „Dziecka Rosemary” i innych klasycznych filmów, rozwijanie nieprawdopodobnych wątków pogrobowo-reprodukcyjnych, a wreszcie włączenie w banalnej formie wątku tabloidowego służą bardziej serialowi czy Spaceyowi. Martwi zatem nie tyle zmiana w ostatnim sezonie, ile jego ostentacyjna bezradność wobec nadmiaru fabularnych zawikłań, komplikowanie narracji raczej na poziomie rozszczepienia aniżeli równoległości historii. Ostatecznie chaos, który wyłania się z porządku (wizualnego, scenograficznego i politycznego), pokazuje nam coś w rodzaju serialu posttraumatycznego. Tak dalece owładniętego tym przeżyciem, że czyniącego z niego trudną formę. Trudną nie w rozumieniu wyzwania, ale w znaczeniu widocznego znoju twórców.

Melodramatyczna nuta, która wkrada się w tak wiele scen tego sezonu, nie jest szczególnie problematyczna sama w sobie. Problematyczny jest brak balansu i napięcia, który mógłby towarzyszyć widzowi. Nie mam wątpliwości, że nie dotyczy to całości finału. Zarówno dokończenie wątków Stampera czy Jane Davis (doradczyni Claire Underwood) jest godne uwagi i może dawać telewizyjną satysfakcję. Jednak wątki nowe wypadają przy tym blado – z napięcia wydobywając raczej nerwowość, ze śmiałych decyzji (tu np. całkowicie żeński gabinet) czynią gag. Domknięcie wątków wydaje się konieczne, tym bardziej zaskakuje brak głębszych wyjaśnień dotyczących Franka. Twórcy serialu przegapili możliwość wydobycia z tego skandalu i zmiany potencjału do transgresji wewnątrz samego serialu. Kiedy polityka i rzeczywistość interweniują w samym sercu serialu (tu znakomity przykład „The Good Fight”), zagadywanie wątków smętnymi opowieściami nie wydaje się ani ambitną, ani przekonującą drogą. „House of Cards” ma za sobą lepsze i gorsze momenty, fascynujące i męczące partie, jednak tylko szósty sezon mogę określić prozaicznie: jako zmianę „na pół gwizdka”. Nie mogłabym powiedzieć, że to nieobecność Kevina Spaceya jest powodem braku sukcesu tego sezonu. To zgubienie charakteru Claire Underwood na rzecz taniego spektaklu jest problemem. Do końca nie rozczaruje nas tylko Doug. I kto tu rozdaje karty, panie Underwood?

 

„House of Cards”
twórca: Beau Willimon
Netflix