Dwudziestowieczna historia Europy, w tym Polski, jest niezwykle burzliwa i złożona. Trudno uchwycić kompleksowość zmian, które zachodziły, znaczenia kolejnych wojen, rewolucji, kierunków wichrów dziejów. Niejeden artysta siłował się z historią, próbując znaleźć sposób na zbliżenia się do sedna zachodzących przeobrażeń. „Kamerdyner” jest kolejną taką próbą i od razu powiedzmy – udaną. Filip Bajon umieścił swoją opowieść w znamiennym miejscu, pochylił się nad odpowiednimi osobami i tak zamieszał ich losami, by te były równie skomplikowane, co dzieje Europy poprzedniego stulecia.
Zaczyna się od porodu. Na świat przychodzi Mateusz, syn Kaszubki posługującej w pałacu pruskiego hrabiego von Kraussa. Matce niestety nie udaje się przeżyć porodu, chłopcem postanawia zaopiekować się hrabina, ma bowiem uzasadnione podejrzenia, że to bękart jej męża. Blondwłose dziecko wychowuje się razem z dwójką dzieci z prawego łoża hrabiego – Mariką i Kurtem. Dzieci z każdym dniem stają się sobie bliższe, szczególnie Mateusz i Marika. O obecność „intruza” zazdrosny jest Kurt, który będzie w stanie zrobić wiele, by zniszczyć to, co rodzi się między młodymi.
Bajon bardzo delikatnie szkicuje warstwę obyczajową filmu, by w końcu naznaczyć ją żarem melodramatu. Rozpisuje fabułę na dziesięciolecia – zaczyna w roku 1900, a kończy na wejściu do Polski czerwonoarmistów – ma więc przestrzeń, by wikłać losy domowników pałacu von Kraussa. Ale to, co zachodzi między Mateuszem i Mariką, którzy najpierw wspólnie wychowują się, a potem zakochują, nieustannie schodzi na drugi plan. „Kamerdyner” daleki jest bowiem od bycia klasycznym love story. Można byłoby to uznać za słabość filmu, bo jednak związek pierwszoplanowych bohaterów nie dostarcza odpowiedniej dawki wzruszeń, ale można również dostrzec w tym szacunek dla wielkiej historii, która nieustannie rozgrywa się za plecami zakochanych, rzutując na ich życie. Uczucie, podobnie jak losy Mateusza, który jako dorosły zaczyna pracę w pałacu jako kamerdyner, jest jedynie niezbędnym fabularnym pretekstem, scenariuszowym kośćcem – mięsem natomiast jest coś zupełnie innego.
Znacznie ciekawsze i ważniejsze jest bowiem to, co zachodzi między hrabią i Bazylim Miotke, między Prusakiem i Kaszubem, dziedzicem i chłopem. Bajon jednakowo dba o wydobycie relacji zarówno klasowych, jak i narodowych – pokazuje strukturę społeczną, która rzutuje na losy jego bohaterów, a także nieustannie gra narodowościami, wydobywając dramat nacjonalizmów. Znamienna jest przestrzeń, w której rozgrywa się akcja, czyli Kaszuby – tereny, które na początku XX wieku należały do Prus Zachodnich. To właśnie losy tego malutkiego narodu, nieustannie miotanego przez historię między Niemcami a Polską, stały się wehikułem, dzięki któremu udało się Bajonowi w sposób nowy i oryginalny opowiedzieć o traumach XX wieku. Jest w tym nawet sporo odwagi – autor bowiem postanowił opowiedzieć o losach naszego kraju w ogóle nie odnosząc się do Polaków. Polskę tym samym pokazał jako przestrzeń wielokulturowości, w której jest miejsce na pokojowe współegzystowanie różnych nacji, wielu języków, szlachetnych Niemców i Polaków-łajdaków.
W „Kamerdynerze” ludzkimi losami rządzą nieustanne przepływy i niestałość. Pokojówka może urodzić syna hrabiemu, można jednocześnie mieć ojca Niemca, matkę Kaszubkę, a samemu czuć się Polakiem, Polska natomiast może raz być, a raz nie. W tym świecie niestabilnych tożsamości narodowych, płynnych statusów społecznych, politycznego rozchwiania, zgodnego współegzystowania różnych kultur zagrożeniem nie jest owa różnorodność, lecz właśnie dążenie ku temu, co stałe. Kurt nie chce „bratać” się z chłopakiem ze wsi, córka hrabiego nie może wyjść za prostego kamerdynera, von Krauss nie potrafi uznać dziecka z nieprawego łoża, a brunatna fala topi wszystko, co obce. Trudno w tym nie odnaleźć komentarza Bajona do współczesności, w której ponownie potężne siły próbują zacementować kategorię patriotyzmu, odseparować od siebie kultury i ponad porozumienie stawiać dumę z własnej tożsamości.
Te niezwykle ciekawe i oryginalne jak na polskie kino rozważania historyczne i polityczne idą w parze z epickim rozmachem produkcji. Bajon niezwykle starannie odmalował ten zamierzchły czas za pomocą skrupulatnie skomponowanych kadrów, znakomicie oświetlonych zdjęć i kunsztownych ruchów kamery. Imponuje piękno scenografii: pałacu von Kraussów, wiejskiej idylli Kaszub, leśnych borów i nadbałtyckich plaż. Równie pieczołowicie twórcy podeszli do kwestii rekwizytów, kostiumów, plenerów. Momentami wręcz przesadzają z malowniczością krajobrazu, liryzmem powolnych i być może nadmiernie wyszukanych ruchów kamery czy imponującą scenografią, popadając w sztuczność, ale z dwojga złego lepiej narzekać na nadmiar, niż krytykować niedostatki. Jedno jest pewne: nie byłoby tego filmu bez zdjęć Łukasza Gutta, który skonstruował na ekranie nieco mityczny, ale jednocześnie wiarygodny, sensualny świat pełen barw i rozbłysków światła. Rzadkością w polskim kinie historycznym jest taka równowaga między starannością formy a potoczystością opowieści. Bajonowi dorównać może pod tym względem w tym momencie jedynie Paweł Pawlikowski.
„Kamerdyner” to film ze wszech miar epicki: rozciągnięty na lata, łapiący wielką historię, nakręcony z ogromnych realizatorskim rozmachem. Ale jest w nim również wiele z intymnego liryzmu: subtelnie nakreślone sylwetki bardzo ciekawych bohaterów – szczególnie tych drugoplanowych – celne, minimalistyczne dialogi, znaczące niedomówienia, piękno malowniczych krajobrazów, polityczne i tożsamościowe subtelności oraz uczuciowe zawiłości. Jedyne, co zawiodło, to wątek melodramatyczny. Historia miłosna od początku jawi się jako pretekstowa, a Sebastian Fabijański jako Mateusz nie podołał pierwszoplanowej roli, nie ma w nim ani żaru nieszczęśliwego kochanka, ani ofiary wichrów historii. Ale dzięki temu banalna tragedia serc nie przesłoniła prawdziwego dramatu – zmierzchu arystokratycznych bogów, narodzin ludzkiej zawiści i nienawiści, nierówności klasowych oraz nieszczęścia nacjonalizmu.
„Kamerdyner”
reż. Filip Bajon
premiera: 21.09.2018