Wybitny koryfej i choreograf Robert Bondara należy do rosnącej grupy tych, którym – tak, jak Iwanowi Wyrypajewowi czy Marcinowi Bortkiewiczowi – Teatr Wielki w Poznaniu zaproponował debiut operowy. Jego interpretacja „Legendy Bałtyku” przypomina o zapomnianym dziele Feliksa Nowowiejskiego, zderzając refleksję o pogańskiej przeszłości Polski z eksperymentem i nowymi mediami.
Marek Bochniarz: Czy mógłby Pan opowiedzieć o czasie, gdy pracował na stałe w poznańskim Teatrze Wielkim?
Robert Bondara: Rozpocząłem tutaj pracę w 2003 roku. W zespole jako tancerz pracowałem dwa sezony. To były zresztą jedne z pierwszych sezonów mojej pracy w ogóle. Wówczas szefem baletu była Liliana Kowalska, a dyrektorem teatru Sławomir Pietras. Jak na początkującego tancerza miałem szansę potańczyć całkiem sporo. To był dobrze spędzony czas w tamtym zespole.
Miał pan wtedy już wówczas za sobą doświadczenie?
Wcześniej przez rok pracowałem w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Byłem więc tancerzem z bardzo małym doświadczeniem – i to doświadczenie zbierałem już w Poznaniu.
A Warszawa?
W Warszawie jestem od trzynastu lat. W 2005 roku przeniosłem się do Teatru Wielkiego. Obecnie zespół nazywa się Polski Balet Narodowy.
Czy po przeprowadzce do Warszawy przyszedł ten moment, że pomyślał Pan o tym, że chce zajmować się nie tylko tańcem, ale i choreografią?
Tak naprawdę już kończąc szkołę baletową w 2002 roku myślałem o tym. Nie miałem jeszcze wtedy doświadczenia, warsztatu i jakiejkolwiek możliwości rozpoczęcia tej przygody. W miarę tańczenia, obserwowania przebiegu całego procesu tworzenia spektakli powoli się tego uczyłem. Zaczynałem też wpadać na pomysły, jak mógłbym realizować swoje spektakle. Po drodze skończyłem studia na Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina na kierunku taniec.
Moja choreografia dyplomowa była już zrobiona bardziej świadomie. Kolejne doświadczenia z choreografią to były konkursy choreograficzne, np. konkurs Bronisławy Niżyńskiej w Warszawie. To było dla mnie przełomowe wydarzenie. Nie zająłem na nim pierwszego miejsca (nie było w ogóle przyznane), tylko drugie. Choreografia, którą tam zaprezentowałem, była pokazywana w wielu miejscach – kilkukrotnie w Teatrze Wielkim, czy w Teatrze Bolszoj w Moskwie.
To była choreografia „Andante con moto” do pierwszej części koncertu fortepianowego Wojciecha Kilara.
W konkursie narzucano muzykę, do której można było opracować choreografię, czy to był Pana własny wybór?
Nie, miałem swobodę wyboru. Jedyne obostrzenia dotyczyły długości choreografii, ale było dużo wolności, jeśli chodzi o dobór muzyki i tematu.
Po drodze były też inne konkursy – na przykład w Hanowerze, gdzie dostałem się do finału.
A później?
Warsztaty choreograficzne w Teatrze Wielkim w Warszawie, organizowane po przyjściu Krzysztofa Pastora były kolejną okazją, żeby realizować swoje choreografie. Była to platforma, gdzie scena jest powierzona tancerzom, którzy wykonywali nie tylko to, co robi choreograf, ale i wszystkie inne zadanie – począwszy od inspicjenta a na promocji skończywszy. To było bardzo ciekawe doświadczenie, w którym się spełniłem jako choreograf. Dzięki tym warsztatom nabrałem sporego doświadczenia, nie tylko jako choreograf, ale i pracując ze światłami. Potem dość szybko przyszły już zlecenia z Teatrów – z Warszawy, Bydgoszczy – i wszystko się potoczyło w tym kierunku.
Gdy tworzy Pan choreografię, czym się Pan inspiruje, co traktuje jako punkt wyjścia?
Różnymi rzeczami. Do swoich spektakli inspiracje czerpię choćby i z życia codziennego, gdy poruszam się komunikacją miejską, obserwując ludzi i ich specyficzne gesty. Szukam pomysłów nie tylko stricte związanych z ruchem, ale dramaturgią i reżyserią. Inspiruje mnie też literatura, polityka, czy nawet i konflikty zbrojne.
Kilka choreografii oparłem właśnie na tej tematyce. Najsilniej przesiąknięta nią była „Nevermore…?”, którą zrealizowałem w 2014 roku. Sięgałem w niej do różnych konfliktów zbrojnych – nawet do materiałów źródłowych, które potem były wykorzystywane w procesach przeciwko zbrodniarzom wojennym. To było dla mnie silne przeżycie i bardzo długo odchorowywałem ten spektakl. Chcąc zrobić go prawdziwie, musiałem wgłębić się w temat o wiele bardziej, niż przeciętny człowiek, który stara się dowiedzieć czegoś o danym konflikcie zbrojnym. Nie patrzyłem na suche dane, a przyglądałem się losom ludzi, którzy byli uczestnikami tych konfliktów.
Podpatruje Pan w takich sytuacjach również ich gesty?
Też. Operując ciałem staram się znaleźć tak sugestywny sposób komunikacji z widzami, żeby te treści, które są zwerbalizowane – a gdy je przeglądałem były jeszcze tekstem czy materiałem wideo – przełożyć na nieco inny język. Punktem wyjścia dla wielu spektakli jest dla mnie zbieranie materiałów na temat konkretnej rzeczy, o której ten spektakl robię. Chyba, że to bardziej abstrakcyjna rzecz. Wtedy inspiracji szukam gdzieś indziej – w muzyce, ruchu tancerzy, relacjach między nimi.
Skąd to zainteresowanie u Pana współczesnością? Mam tu na myśli nie tylko współczesne wydarzenia, ale i sztukę.
Interesuje mnie współczesność – ludzie tu i teraz. Nawet, jeżeli robię spektakle, które odwołują się do przeszłości – a tak jest z „Legendą Bałtyku” – staram się odnaleźć z niej coś, co dla współczesnego widza będzie wartościowe i z czym będzie mógł się utożsamić.
To Teatr Wielki zaproponował Panu ten operowy debiut?
Tak – dostałem propozycję, czy nie byłbym zainteresowany realizacją takiego przedsięwzięcia. Już jakiś czas temu chciałem zrealizować operę. Przypuszczałem, że znajdzie się w moich przyszłych planach artystycznych – ale nie sądziłem, że stanie się to tak wcześnie. Byłem bardzo podekscytowany.
Zawsze, gdy dostaję propozycję, zaczynam ją analizować. Zastanawiam się, czy jestem w stanie zrobił autentyczny spektakl – taki, w który będę wierzył. Nigdy nie realizuję spektakli wbrew sobie, kiedy czuję, że nie jestem w stanie „opowiedzieć” ich wiarygodnie. Po przeanalizowaniu całego materiału uznałem, że ma bardzo dobry potencjał pod względem inscenizacyjnym, reżyserskim i choreograficznym, i zdecydowałem, że warto się podjąć tego wyzwania.
„Legenda Bałtyku” Nowowiejskiego jest dziś zupełnie nieznana. Gdyby otrzymał Pan do realizacji znany tytuł, to musiałby się Pan zmierzyć z jego wykonawstwem, a w tym przypadku – jest to coś zupełnie niecodziennego, czym można zaskoczyć widza.
Tak – to interesujące, że to zapomniany spektakl. Podobną sytuację miałem półtora miesiąca temu realizując w Teatrze Wielkim w Warszawie „Świteziankę” Eugeniusza Morawskiego – kompozytora, który też jest już zapomniany. Mało kto o nim wspomina, ale jego muzyka jest bardzo wartościowa. Jest też postacią bardzo tragiczną – większość jego dzieł spłonęła w Powstaniu Warszawskim, i choćby właśnie z tego powodu znamy go mniej.
Podobnie jest z „Legendą Bałtyku” – ich kompozytor jest niepopularny, a samo dzieło nie było wystawiane przez bardzo długi czas. To kuszące, aby spojrzeć na nowo na jego muzykę.
Temat „Legendy…” jest związany ze słowiańską tożsamością – czyli czymś, na co jest dzisiaj moda. Powstają gry komputerowe związane ze Słowianami, a sam wątek pogański stał się chwytliwy… A co dla Pana było punktem wyjścia?
Faktycznie zainteresowanie naszymi korzeniami, światem Słowian jest coraz większe. Pracując nad realizacją spektaklu zacząłem się zastanawiać, kiedy umiejscowić akcję. Uznałem, że usytuuję ją w okolicach XII wieku, bo z punktu widzenia historycznego był to bardzo interesujący okres na Pomorzu. To wtedy wybierały się tam pierwsze misje chrystianizacyjne.
Wprowadziłem wprowadzam w związku z tym dwie postaci epizodyczne inspirowane postaciami historycznymi. Jedną z nich był Bernard Hiszpan – ubogi kaznodzieja, który podróżował po Pomorzu. Został pobity i wygnany – był tak biedny, że nie wzbudził zaufania tych społeczności.
Potem – na polecenie Bolesława Krzywoustego – przybył tam Otton z Bamberu, który był już bogatym biskupem i podróżował z dużą świtą. Na Pomorzu odniósł pierwsze sukcesy chrystianizacyjne. Wprowadzając takie postaci staram się dać do zrozumienia widzom, że oglądają świat, w którym za chwilę zajdą wielkie przemiany.
Co Pana zainspirowało przy pracy nad „Legendą Bałtyku”?
Zacząłem od zastanowienia się nad samą geologią Morza Bałtyckiego i procesami abrazji, gdy morze wymywa kawałki lądu, czego symbolicznym obrazem jest kościół w Trzęsaczu, który był wybudowany dwa kilometry od brzegu, a dziś została po nim jedna ściana górująca nad plażą. Podobnie było z kulturą chrześcijańską, gdy ta zaczęła „wymywać” świat Słowian.
Inspirowały mnie też pejzaże z kina skandynawskiego, filmy Bergmana, co przełożyło się na stronę estetyczną spektaklu. Wszystkie projekcje są czarno-białe, aby wprowadzić widzów w atmosferę czegoś, co już minęło.
Ciekawym wątkiem jest też to, że główny bohater nurkuje w głębiny Bałtyku. Było to dla mnie o tyle interesujące, że kilka lat temu hobbystycznie zajmowałem się freedivingiem, czyli nurkowaniem na bezdechu.
A na jaką głębokość Pan schodził?
Nie miałem czasu na robienie spektakularnych osiągnięć. Zajmowałem się tym tylko hobbystycznie, w okresie wakacyjnym, bez regularnego treningu… ale na bezdechu przebijałem dwadzieścia metrów – głównie w Egipcie i Adriatyku, bo w Polsce jest za chłodno na takie przyjemności. Ćwiczyłem też na basenie. To była jedna z pierwszych rzeczy, na które wpadłem. Powiedziałem sobie, że wykorzystam freediverów do sceny, w której Doman nurkuje w głębiny – że ukażę to za pomocą projekcji.
Czyli stał się też Pan w „Legendzie Bałtyku” reżyserem filmowym, kręcąc te sceny…
Trochę tak. Jestem pomysłodawcą wszystkich projekcji. Wspólnie z Karoliną Fender Noinską z Jajkofilm przystąpiliśmy do ich realizacji – czym dalej zajmowała się już sama, poszukując odpowiednich pejzaży Bałtyku, które byłyby w stanie sprostać moim oczekiwaniom.
Czy ma Pan poczucie, że dziś w operze czy balecie materiały wizualne są nie tyle konieczne, co tak pociągającą możliwością, że trudno z niej zrezygnować?
Nie w każdym spektaklu używam projekcji. Potrzebuję tego medium, żeby opowiedzieć i wyrazić coś, czego nie jestem w stanie ukazać w inny sposób. Wykorzystuję bardzo różne materiały – od bardziej abstrakcyjnych projekcji, które mają wprowadzić atmosferę, po krótkie filmy. W spektaklu projekcje pokazują nie tylko piękne pejzaże Bałtyku, ale i głównego bohatera w pewnych sytuacjach, starając się zdradzić nam co nieco z jego osobowości. Pokazują też wydarzenia, których nie bylibyśmy w stanie tak sugestywnie pokazać wyłącznie za pomocą środków scenicznych.
Czy chciał Pan w „Legendzie Bałtyku” „odwłaszczyć” narrację o przeszłości chrześcijańskiej Polski i zaproponować kontr-wizję? Bo o Słowianach mówi się głównie w kontekście chrystianizacji – że „na szczęście” stali się chrześcijanami i przestali być barbarzyńcami. A Nowowiejski nie był chyba tak jednoznaczny.
Możliwe – nie chcę tego rozstrzygać. Ja patrzyłem na to okiem badacza, analizując fakty. A faktem jest, że chrześcijaństwo wyparło świat Słowian i nie zastanawiam się, czy jest to dobre czy złe. Tak potoczyła się historia, ale niezależnie od tego jesteśmy spadkobiercami Słowian i to mamy w swoim DNA.
Przeglądając Pana dorobek zauważyłem, że czasem jest Panu przypisana funkcja choreografa, a czasem choreografa i reżysera.
Trudno jest to rozdzielić, bo wydaje mi się, że częścią każdej choreografii jest reżyseria – nawet, jeżeli w danym spektaklu nie ma konkretnej fabuły. Natomiast niektóre z tych spektakli wymagają więcej zabiegów reżyserskich, niż tylko koncentrowania się na ruchu. Jeśli jestem podany również jako reżyser – wynika to z tego, że sama struktura spektaklu wymagała więcej działań reżyserskich, niż typowa choreografia.
Po tylu spektaklach ma Pan swoje ulubione, albo szczególnie pamiętne?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo każdy z tych spektakli jest moim małym dzieckiem i kocham je na swój sposób, równą miłością. Na pewno jest kilka rzeczy, które były dla mnie bardzo ważnym wydarzeniem – chociażby pierwszy pełnometrażowy spektakl pt. „Zniewolony umysł”, który zrealizowałem w 2011 roku dla Opera Nova w Bydgoszczy. Pierwszy raz zmierzyłem się z tak olbrzymią strukturą. Niedługo potem zrealizowałem też pierwszy spektakl na zlecenie Teatru Wielkiego w Warszawie – „Personę”.