Obecność narkotyków w kinie jest obowiązkowa. Nic dziwnego. Narkotyki wymknęły się spod kontroli państwa, szpitali i samych użytkowników. Świat prowadzi z nimi walkę całe dekady, wojnę niemożliwą do wygrania. Trudno o atrakcyjniejszy i bardziej bulwersujący temat.
Gdy piszę ten tekst, jedni prawdopodobnie nabijają lufki, inni grzeją twarde narkotyki. Niektórym nic nie będzie. Kilku z nich trafi pewnie w stanie ciężkim na oddział intensywnej opieki medycznej, reszta użyje tego samego towaru z ulicy i umrze. Według raportu amerykańskich agencji badawczych najbardziej niebezpiecznymi narkotykami w Stanach Zjednoczonych są tak zwane opioidy, czyli między innymi heroina, rozpowszechniona przez meksykańskie gangi. Liczba osób uzależnionych od nich rośnie tam w zastraszającym tempie – bierze się w sposób problemowy, po utraceniu kontroli i doświadczeniu kłopotów prawnych, zdrowotnych, rodzinnych. Bierze się też okazjonalnie, eksperymentuje, tonie w oparach absurdu. I przedawkowuje. Według statystyk więcej ludzi ginie tam w efekcie „złotego strzału” niż w wypadkach czy strzelaninach.
Popkultura coraz częściej na nałóg spogląda jednak inaczej – rozprawia się z tematem nie w Ameryce Północnej, a Południowej, walczy z problemem na terenie „wroga”, nie zaś w zniszczonym od narkotyków umyśle. W kinie słychać głosy różnych osób: kobiet i mężczyzn, mieszkańców meksykańskich przedmieść uwikłanych w handel narkotykami i związaną z tym nieodłącznie przemocą. Ale głównym paliwem napędowym pozostają narkopotentaci, niekwestionowani liderzy pokroju Pabla Escobara – twardzi, surowi, wieszczący bezkompromisową naukę, którzy wprowadzili w życie przestrogi własnego autorstwa. Idą za tym potęga i terror karteli narkotykowych, przemoc towarzysząca walkom o sfery wpływów, a zarazem amerykański model wojny z narkotykami w postaci agentury FBI, CIA, DEA. Ten ostatni wątek to obszar zainteresowania Denisa Villeneuve’a, który w swoim wielkim hicie „Sicario” nakreślił obraz narkobiznesu językiem rodem z wysokoartystycznego dreszczowca. Traktował o granicy z Meksykiem jako jądrze ciemności, otchłani, w której króluje dwuznaczna moralność. Naginanie prawa w walce z przestępczością, błędy popełnione przez skorumpowany system USA w tym konflikcie, stawianie murów tworzących sytuację: oni przeciwko nam. Nagromadzenie tych i podobnych wątków miało złożyć się na kontynuację w reżyserii Steffana Sollimy. Wydawałoby się, że sequel wagi ciężkiej.
My tu o narkotykach, tyle że teraz kartele mają już do czynienia z innym problemem: przerzucaniem nielegalnie ludzi przez granicę, włączając w to handel żywym towarem. Temat rasistowskiej retoryki Donalda Trumpa i alt-prawicy, która pozbawia głosu wszystkich wjeżdżających do Stanów Zjednoczonych nielegalnie, miał być zatem przełamaniem wymowy pierwowzoru i zwrotem w kierunku o wiele ryzykowniejszej tematyki. Szkoda tylko, że film Sollimy tak naprawdę w żadne odrębne historie się nie wgryza. Demitologizacja działań amerykańskich służb to zaledwie imitacja strategii przyjętej przez Villeneuve’a. Z drobną różnicą. Tym razem akcja skupia się wokół bezwzględnego agenta federalnego Matta Gravera (Josh Brolin) i byłego meksykańskiego prokuratora, Alejandra Gillicka (Benicio del Toro), którzy rozpętują wojnę między kartelami dla celów, wydawałoby się, wyższych: schwytania terrorystów szmuglujących nielegalnie islamskich fanatyków przez meksykańsko-amerykańską granicę. W „Sicario 2: Soldado” napakowanej testosteronem zabawy w wojnę nie równoważy już bohaterka Emily Blunt, ale poza tym niewiele się zmieniło. Nadal króluje brak zasad, te same kamienne twarze, bezlitosne spojrzenia. Amerykańscy agenci strzelają do skorumpowanych meksykańskich policjantów, stosują tortury towarzyszące brutalnym przesłuchaniom. Ten surowy obrazek ma szczególnie ważny wymiar – przypomina, że wojna pozostawia zgliszcza, które wcale nie osłabiają popytu na niegodziwości tego świata.
Niby wszystko na swoim miejscu, ale sprawa z częścią drugą jest skomplikowana. W dyskusji o uchwyceniu ducha pierwowzoru pojawiają się problemy charakterystyczne dla filmów aspirujących do miana godnego następcy. Kino chyba najsilniej ze wszystkich sztuk wykształciło w sobie upodobanie do seryjności. Powstają sequele, prequele, remake’i czy po prostu: kolejne części. Z jednej strony jest to schlebianie gustom odbiorców oraz kalkulacja łatwego zysku, z drugiej – swoisty hołd dla kina i jego twórców. „Sicario 2: Soldado”, to film, który chce zjeść to ciastko i mieć ciasto: czerpać z dorobku poprzednika, tworząc kawał niepoprawnego kina akcji, ale jednocześnie bazować na najniższych instynktach widza. Aby dopiąć swego, Sollima starannie sztukuje motywy znane z części pierwszej, używając ich jako wabika dla publiczności. Konsekwentne udawanie klasycznych scen z filmu Villeneuve’a – ze sceną przejazdu konwoju przez meksykańską granicę na czele – wiele mówi o metodzie dramaturgicznej Włocha. Kojarzy się ona raczej z estetycznym kalkowaniem prostych symboli niż przedstawieniem nowego rozdziału. Tworzeniem typowej franczyzy niż produkcji dostarczającej regularnie wysokich dawek adrenaliny.
Niestety, nawet jeśli Sollima próbuje wprowadzić nowe perspektywy, stają się one nie tyle błogosławieństwem, ile przekleństwem. Inteligentna opowieść o świecie pozbawionym nadziei, w którym żadne wołanie, żadna skarga nie kierują na dobre tory, skręca u Włocha w tani psychologizm oraz skonwencjonalizowane, melodramatyczne środki. O ile motyw zemsty Alejandro, byłego prokuratora, generował w części pierwszej poczucie nieodsłoniętej tajemnicy, o tyle trudno spotkać się z jakimikolwiek pozytywnymi wartościami w kontekście jego rozwinięcia. Otóż Sollima widocznie nie zrozumiał, że fenomen pierwszego „Sicario” zasadzał się na niedopowiedzeniach i niedomówieniach, które służyły za znacznie szerszą metaforę. Zamknięty w sobie, małomówny, dotknięty traumą kolumbijski mściciel z drugiego planu łamał zatem wszelkie oczywistości, stając się rysem charakterystycznym przedstawionej w filmie rzeczywistości. Tacy ludzie muszą mieć oczywiście jakąś historię, ale odwrócenie pojęć i gorączkowe przerzucanie postaci z drugiego na pierwszy plan sprawiają, że Sollima podąża od szorstkiej rzeczywistości w nierzeczywistość – tworzy karykaturę postaci moralnie niejednoznacznej, która narzuca swoje motywacje – nota bene bardzo czytelne.
Nie zmienia to faktu, że jakakolwiek, choćby szczątkowa, widowiskowość sequela Sollimy to owoc duetu Benicio del Toro i Josha Brolina. Powiedzieć, że ten pierwszy to aktor, to trochę za mało. To raczej zjawisko, ciało wyraźnie obce. Zawodowy morderca w wykonaniu del Toro zbudowany jest na powściągliwości i równowadze. Zabija z zimną krwią, ale bez sadystycznej przyjemności. Zaangażowanie del Toro w kreowanie takich postaci – w zasadzie nieodbiegających od jego wcześniejszego emploi – wymaga odkrywania podkładów emocjonalnej siły i opanowania do perfekcji motoryki ciała. Twarz i ekspresja rzeczywiście przez lata niewiele się zmieniły, ale stworzyły jego popisową reprezentację na dużym ekranie. U del Toro najciekawsze zawsze tkwi w tym, co psychicznie okaleczone, nadwyrężone. Z uwagi na prawdę wypowiedzianą aktorstwem tak świadomym i perfekcyjnym, możemy powiedzieć, że Sollima o włos uniknął klęski.
„Sicario 2: Soldado”
reż. Stefano Sollima
premiera: 20.07.2018