„W cieniu drzewa” jest reklamowane jako najnowsze dzieło twórców świetnie przyjętych „Baranów. Islandzkiej opowieści” Grimura Hakonarsona. Bardzo często tego typu porównania stosowane są na wyrost, szczególnie, gdy wspomnianymi twórcami są producenci. Jednak w przypadku filmu Hafsteinna Gunnara Sigurðssona okazało się ono niezwykle trafne, choć na pierwszy rzut oka obu tytułom jest do siebie tak daleko jak islandzkiej wyludnionej prowincji do gęsto zabudowanych przedmieść Reykjaviku.
To chyba niezwykła celność przeprowadzonej analizy islandzkiego społeczeństwa sprawiła, że oba obrazy są tak do siebie podobne. „Barany…” rozpoczynały się szerokim ujęciem rozległej łąki, na przeciwległych końcach której stały dwa domy. Dzielący je dystans miał symbolizować emocjonalne oddalenie nie tylko głównych bohaterów – zamieszkujących domostwa braci – ale całego społeczeństwa. „W cieniu drzewa” rozpoczyna, wydawałoby się, całkowicie odmienna scena. Młode małżeństwo kładzie się razem do łóżka, ale zamiast miłosnego napięcia można między parą wyczuć coś innego. Kobieta wyczekująco spogląda na swojego męża, ale ten robi wszystko, by nie zauważyć jej spojrzenia. Atli wślizguje się pod kołdrę i odwraca plecami, Agnes pozostaje więc zrobić to samo. Chłód i obojętność, które biją z ich relacji, zdają się jeszcze bardziej bolesne niż otwarty konflikt między braćmi u Hakonarsona.
Jakby tego było mało, Sigurðsson szkicuje jeszcze jeden konflikt: między rodzicami Atliego i ich sąsiadami. Łącząca ich relacja przypominają tę, która napędzała akcję „Samych swoich”, ale tym razem jest znacznie mniej zabawnie. Zarzewiem konfliktu okazuje się tytułowe drzewo. Jednym przeszkadza ono z powodu rzucanego na trawnik cienia, drudzy natomiast za żadne skarby nie chcą go ściąć, bo rośnie tam od zawsze. Tak błaha sprawa z każdą kolejną konfrontacją sąsiadów zaczyna pęcznieć i przeistaczać się w prawdziwą bitwę.
Obie historie są do siebie analogiczne i na dobrą sprawę opowiadają o tym samym. Zastanawia więc, że twórcy nie zdecydowali się tylko na jedną z nich, co z pewnością skondensowałoby strukturę i dodało większego napięcia. Zarówno sąsiedzkie sprzeczki, jak i małżeński kryzys nasilają się pod wpływem mało znaczących powodów – pretekstów, które demaskują prawdziwe powody konfliktów. Oglądanie przez Atliego pornograficznego wideo, na którym uprawia seks z byłą partnerką, a tym bardziej rzucany przez drzewo cień nie byłyby w stanie wywołać takich emocji, gdyby bohaterowie od dawna nie chcieli rzucić się wzajemnie do gardeł.
Jeżeli więc zaakceptujemy symetryczność fabuły, składającej się z dwóch historii, które potraktujemy raczej jako wzajemnie się dopełniające niż dublujące, to otrzymamy wciągającą, psychologicznie niejednoznaczną opowieść o tęsknocie, niespełnionych pragnieniach i rozczarowaniu. Opowieść, która ze sceny na scenę coraz bardziej przepełniona jest lękiem, rozpaczą i rezygnacją. Zadziwiające jednak, że niemal do samego końca śledzimy ją, uśmiechając się pod nosem. Czarny jak skandynawska noc zimowa humor nie sprawia, że historia traci swój ciężar, wręcz przeciwnie – posępny dowcip nadaje jej dodatkowej wyrazistości, podkreślając absurd, ale również wzmagającą się grozę.
Depresja i śmiech nieustannie się tu przenikają, by ostatecznie spleść się w doskonałym uścisku w groteskowo-makabrycznym finale, wywołującym jednocześnie śmiech, obrzydzenie i przerażenie. Za osiągnięcie tego znakomitego efektu odpowiedzialny jest przede wszystkim niezwykle pomysłowo rozpisany scenariusz, w którym zaadaptowano gatunkowe tropy do opowiedzenia o głębokich osobistych traumach, społecznych fobiach i międzyludzkim chłodzie. „W cieniu drzewa” ogląda się bowiem jak rasowy thriller, a niekoniecznie kino psychologiczne czy społecznie zaangażowane. Poruszane przez twórców problemy nieustannie znajdują się, nomen omen, w cieniu zaostrzających się konfliktów, którym z każdą minutą coraz bliżej raczej do makabreski niż poważnego kina arthouse’owego.
Siłą scenariusza jest również to, że jego twórcy uniknęli dosłowności i efekciarstwa. W taki sposób prowadzą narrację, by dopiero po pewnym czasie – gdy, podobnie jak przepełnienie silnymi emocjami bohaterowie, zdołaliśmy już wydać być może nie do końca sprawiedliwe wyroki – opowiadana historia zaczęła jawić się widzom jako znacznie mniej oczywista, niż się na początku wydawało. Dzięki temu zabiegowi i nagłym zmianom perspektyw twórcy dają widzom lekcję niezbędnego krytycyzmu i zmuszają do przećwiczenia niełatwej sztuki empatii.
Nasilająca się epidemia chorób psychicznych, społeczna i emocjonalna oziębłość, kryzys męskości i rodziny, oschłość państwa i obywatelski egoizm – o tym wszystkim i pewnie wielu innych rzeczach opowiada Sigurðsson. Nie zamienia swojego filmu w wykład z socjologii ani tym bardziej nie ma zamiaru pouczać niczym ksiądz z ambony. Wybrał atrakcyjną dla widzów formę kina gatunkowego, którego wyznaczniki okazały się znakomicie korespondować z tym, co wydaje się obecnie w szczególny sposób zajmować Islandczyków. Okazuje się bowiem, że zarówno wśród baranów, jak i w cieniu drzew borykają się oni z podobnymi problemami.
„W cieniu drzewa”
reż. Hafsteinn Gunnar Sigurðsson
premiera: 22.06.2018