Archiwum
29.06.2018

Dwa sny o rapie

Filip Szałasek
Muzyka

1.

„Soma” potwierdza przeczucie, które nawiedzało polski rapdyskurs co najmniej od czasu „Blokersów” (2001). Dziś, kiedy bohaterowie Latkowskiego wyparowali, jest oczywiste, że nasz hip hop, lepiej niż jako muzyka, sprawdza się w roli przedmiotu analizy socjopolitycznej w duchu Sowy czy Ledera. U progu kolejnej dekady XXI wieku krajowy rap wyrzuca z siebie falę lokalnych epigonów Lil Peepa, kulejące pod względem komercyjnym albumy komercyjne, raperów z wykształceniem muzycznym, hip-hop emerycki i inne dziwactwa, w tym Synów, którzy na etapie drugiej płyty mówią o sobie już śmiało: „My nie turyści / My w biznesie”. To nie tyle sygnał otwartości gatunku na nowe trendy, ile raczej symptom głębokich zmian w jego fundamentach (misji).

„Soma” i „Sen” korespondują ze sobą nie tylko tytułami. Te dwa diametralnie różne albumy próbują rozsadzić ramy, w których hip-hop funkcjonuje jako muzyka zaangażowana albo i lepiej: jako realizm muzyki rozrywkowej – jedyny gatunek, który odnosi się do rzeczywistości, przedkładając pragnienie umiarkowanego dobrobytu ponad miłość i sławę (miejsce tychże w telewizji). Hip-hop, bardziej niż muzyką, jest dziś zbiorowym fantazmatem. Siła tego wyobrażenia sprawia, że roszady stylistyczne i nowe tematy pozostają półprzezroczyste jak hologramy. Spod nich niestrudzenie przecierają się atrybuty hiphopowej retrotopii, z Ulicą na czele. Być może dlatego tak trudno zaakceptować projekty heretyckie, które ją zwalczają.

„Soma” i „Sen” dostarczają ich tak wiele – i tak różnych od siebie – że zdają się wyznaczać kraniec hip-hopu, a tym samym zwalczać podstawowe reguły jego odbioru. Kiedy Quebo porównuje coś tam do ludobójstw w Rwandzie, to ziewamy z oburzenia, ale owszem, afrykańska masakra jest dziś równie wiarygodna, co słuchanie o dilerce z torbą festiwalu literackiego na ramieniu. Próba opowiedzenia się albo za wartościami, albo za rozrywką skazuje na wykluczenie z nieodwołalnie hybrydycznej kultury. Oba duety uchylają się przed tym dylematem, odklejając hip-hop zarówno od „ławeczki pod blokiem”, jak i moralitetów. Nie znajdziemy już żadnego credo w rapsach, zniknęły też właściwe im przestrzenie, za to abstrakcji – pod dostatkiem.

2.

Nie piszę nic nowego. Jeśli coś się zmieniło, to nie tyle samo zjawisko, ile jego skala. W pokoiku gościnnym krakowskiej Szkoły Muzycznej imienia Żeleńskiego jest gorąco dosłownie i w przenośni – szykują się egzaminy. Wszędzie ktoś ćwiczy. Na tym ciasnym poddaszu jestem tak daleko od hip-hopu, jak to tylko możliwe. Nigdy nie przestąpił tych progów, chyba że za sprawą kurew, które w nocy docierają z ulicy aż tu, na moje czwarte piętro. Ci, którzy wbrew własnej młodości przylgnęli do wysokiej sztuki, paroma przekleństwami i imitacją kibolskiego wycia odreagowują jej gorset oraz własne zakłamanie.

Do tego służy dziś białasom hip-hop, niegrzeczny muzak. Wśród uczniów, których mijam na korytarzu, nikt nie zaznał życia z płyt Molesty. Rap jest dla nich czymś w rodzaju filmu, który ma za zadanie odmóżdżyć po sesji, podsuwając paradokumentalne obrazy egzystencji zmarnowanej przez marihuanę w oko i seks na Tereskę. „Jeżeli cokolwiek ma uratować muzykę pop przed całkowitym zwrotem w tył i pogrążeniem w nostalgii i antykwaryzmie, będzie to hip-hop” – twierdzi Mateusz Witkowski, a ja mam Żulczykowe wątpliwości.

Wraz z rosnącym poziomem życia wielkomiejski słuchacz zaczyna traktować hip-hop jako okno na alternatywną rzeczywistość, dziwnie podobną do komuny z jej milicją, nierównościami i brudem (także uczuciowym). Całkiem możliwe, że refleksja o polskiej postpamięci kulturalnej i kolejne warianty duchologii będą w przyszłości wychodzić właśnie od hip-hopu, ilustrując nim – o ironio – odejście od realizmu ku estetyzmowi, „sztuce dla sztuki”. Symptomem tego ruchu mogą być choćby nawiązania do polityki (hajlująca młodzież u Taco, odcinająca tlen władza u Synów), tak wymuszone, jak gdyby oba duety uważały ów temat przede wszystkim za irytującą schedę po łatce muzyki kontrkulturowej.

3.

A jednak w notatce o „Tamagotchi” – singlu promującym „Somę” – Tomek Skowyra wspomina nawiasem o odczuciu, które nie powinno mieć miejsca w kontekście „muzy z list przebojów”: o *przerażeniu* i to nie byle jakim, bo wywołanym brakiem charyzmy Taco. Zrozumiałem, gdy na jednym ze stolików w palarni Protokultury zobaczyłem napis: „Jedna myśl dla której warto żyć HIP HOP”. Przyblakły cytat z Rycha Peji był, rzecz jasna, reminiscencją fraz w rodzaju „Hip-hop nie dzieli nas, a łączy”, sygnalizujących zaangażowanie i solidarność porównywalne bodaj tylko z punkiem. Charyzmatyczna jednostka, wokół której gromadzili się słuchacze-akolici, próbowała kiwać system bez nadziei na – cytując Synów – „wjebanie mu gola”, ale nie takie było jej zadanie: miała utrzymywać status quo: magię przegrywu dziedziczonego z pokolenia na pokolenie. „I nie zmienia się nic”, konkludował Peja, zanim jeszcze „Jedna rzecz” zaczęła się na dobre.

Odcyfrowanie napisu w klubie, gdzie do dziś regularnie odbywają się pojedynki freestajlowe, było czymś w rodzaju archeologii. Minęły zaledwie trzy–cztery lata od pierwszych nagrań Taco, a zdążyłem już zapomnieć o konsolidującej sile rapu. Tempo, z jakim wyparowała, pozwala przypuszczać, że „język wszechświata” nigdy nie jednoczył tak ściśle, jak zwykło się uważać. Ale jeśli „Soma” budzi trudny do umiejscowienia lęk, Freudowskie poczucie niesamowitości, uncanniness, to także dlatego, iż dwóch młodych, białych, heteroseksualnych mężczyzn ma o własnym życiu i rządzących nim mechanizmach pojęcie tak nikłe, że opowiadać o nich potrafią niemal wyłącznie za pomocą porównań. Na płycie znajdziemy ich trochę ponad osiemdziesiąt.

4.

Porównania przydają się szczególnie wtedy, gdy o świecie nie daje się mówić wprost ani w nim uczestniczyć. Movement postulowany przez Taconafide to w istocie sygnał do kapitulacji i porzucenia wszelkich form kontaktu z rzeczywistością. Blisko stu odniesień kulturowych nie mamy sprawdzać, poznawać et cetera. Podobnie nawiązująca do dystopii Huxleya klamra, w którą ujęto „Somę”, by nadać jej pozory albumu konceptualnego, prowadzi donikąd, a już na pewno nie w stronę literatury. Jeśli podstawowym założeniem realizmu jest istnienie świata niezależnego od podmiotu, to Taco i Quebo odcinają się od tego pierwszego, a drugi jest zaledwie sponsorem albo sponsorowanym.

Chciałoby się, żeby nihilizm zarzucany Taconafide był głosem sprzeciwu wobec weteranów, takich jak Tomek Kleyff, który na tle zachodzącego słońca pisał we wstępie do „Antologii polskiego rapu”:

Jakiś czas temu zaproszono mnie na hiphopowy występ na gali wręczenia Polskich Nagród Filmowych Orły 2013, do których „Jesteś Bogiem” dostało dziewięć nominacji. Występując przed całym polskim filmowym światem, poczułem dobitnie, jak daleko ten nasz hip-hop zawędrował.

Chciałoby się, ale już w pierwszych minutach płyty Taco adresuje „Somę” do dzieciaków z patologii, a podczas następnej godziny okazuje się – ni to żart, ni symulakra – że to właśnie one budzą w nim instynktowną niechęć.

Król najbardziej nagi okazuje się, gdy dzwoni z hajsu, prycha na fana, który źle wymawia pseudonim sceniczny Daystara Petersona albo kiedy sugeruje, że esencją mrocznej strony hajsu jest 300 peelenów rzuconych dziwce, by zagnać ją pod prysznic. Wszystko to bez grama ironii. „Soma” urzeczywistnia fantazje, które u swego zarania polski hip-hop snuł, jednocześnie je odrzucając, ponieważ panowała u nas nie tyle moda, ile raczej obowiązek realizmu jako zdrowego kontrastu dla absurdów – najpierw mgliście pamiętanej komuny, potem napawającego fałszywą werwą kapitalizmu. „Soma” i „Sen” odwracają tę sytuację: to płyty, wobec których można się buntować, tęskniąc za starym modelem rapu, ale chyba tylko one są zdolne wspólnymi siłami nawiązać cień rywalizacji z paradygmatycznymi wydawnictwami pokroju „ye”.

5.

Syny pokazują to dobitnie zwłaszcza w dwóch flagowych utworach „Snu”: „Bluzach kangurach” i „Wierszach”. Oba demonstrują dryg Piernikowskiego do syntezowania odniesień: od dyskretnego pojazdu na Pro8l3m („Ty plujesz stówą, Syny się mogą wozić z dychą”), po jedną z najlepszych linijek w nowym rapie, mimochodem – i może nieświadomie – dissującą Baudelaire’a („Ty piszesz – chuje dookoła bledną / Złe kwiaty więdną”). Oba podsuwają pejzaż ulicy, którego realizm jest ściśle prywatny, bo legendarnej przestrzeni „prawdziwego” życia i „prawdziwych” dylematów już nie ma. W odrealnieniu „Snu” słyszę „Uwaga jedzie tramwaj” Lenny Valentino – album, do którego boję się wrócić, tak jak kiedyś będę może unikał ponownego odsłuchania Synów.

To dwa najbardziej reprezentatywne kawałki, bo obok najlepszych znajdziemy w nich też fragmenty wątpliwe, szczególnie po stronie Piernikowskiego: od autoparafrazy (w „Wierszach” klucze dzwonią, na „Oriencie”: „Kto dzwoni? / To ja plecakiem dzwonię”), przez nadużywanie białasów (to chyba też miał być movement, ale szczerze mówiąc „biały murzyn”, honky, kojarzy mi się przede wszystkim z TedemBig Cycem), po werbalne bohomazy („Białasy są jak «co to, kurwa, jest»”) i wprowadzanie na scenę zbędnych aktorów, których Syny zwyczajnie nie potrafią animować: kobiety, rząd czy policja wyjęta wprost ze szlagieru Jamala.

Przy okazji recenzowania polskiej edycji „Retromanii” Witkowski wiele i słusznie zarzuca kierunkowi, w jakim rozwija się krajowy pop i przeciwstawia mu raperów, którzy „niezależnie od tego, czy chwytają się wysublimowanych gier słownych, czy stawiają na opowiadanie historii, nie emigrują z teraźniejszości”. Punktem wyjścia do przedyskutowania tej tezy mogłaby stać się właśnie „Soma”, przed którą Witkowski dwukrotnie cofa się w swoim tekście, bo nijak nie pasuje do obranej przezeń argumentacji. Tymczasem deklaracje klasyków („W świecie rzeczywistym stacjonuję” itp.) straciły resztki znaczenia – hip-hop nie chce już być realizmem (teraźniejszością) polskiej muzyki. Dogonił resztę peletonu i jak cała reszta marzy, by uznano go za przeszłość.

 

Taconafide, „Soma 0,5 mg”
Taconafidex
2018

Syny, „Sen”
Latarnia Records
2018

 

fot. Candice Seplow via Unsplash.org