Roman Polański jest mistrzem thrillera psychologicznego. I nikt mu już tego miana nie odbierze, choć trzeba przyznać, że sam reżyser robi wiele, by tak się stało. Jego „Prawdziwa historia” wygląda jak całkowicie niezaplanowany pastisz autorskiego stylu twórcy „Dziecka Rosemary”, w którym po kolei zostają wypunktowane wszelkie możliwe absurdy i niekonsekwencje jego ulubionego gatunku.
Delphine jest niezwykle poczytną pisarką, która właśnie wydała książkę cieszącą się niezwykłym powodzeniem na całym świecie. Poznajemy ją, gdy zdobyta sława zaczyna ją powoli uwierać, a kolejne spotkania autorskie, mniej lub bardziej formalne rauty i kurtuazyjne rozmowy zamieniają się w prawdziwą katorgę. Kapitalną odskocznią od nich wydają się spotkania z nowo poznaną, intrygującą kobietą, która jest ewidentnie zafascynowana pisarką. Młodsza o kilka lat od Delphine osoba przedstawia się jako „Elle”, co po francusku znaczy po prostu „Ona”. Kobieta twierdzi, że to skrót od „Elizabeth”. Kontakt z nią jest dla pisarki błogosławieństwem, bo dzięki niemu jednocześnie zyskała bliską osobę, jak również parawan ochronny przed zachłannym światkiem literackim.
Od początku jest jasne, że w centrum opowieści znajdzie się relacja zawiązująca się między kobietami. Z początku wydaje się niewinna, oparta na wzajemnej fascynacji, może nawet lekko erotyczna. Ale w mgnieniu oka zamienia się w coś, co nagina prawa rządzące ekranową rzeczywistością, modyfikując status ontologiczny tego, co oglądamy. Dzieje się tak jednak, jak się wydaje, wbrew intencjom twórcy, który chyba do końca wierzy, że widz traktuje oglądane wydarzenia z równą powagą i zafrapowaniem, nie zauważając coraz większych wyrw w logice postępowania bohaterek. O tym, że intryga została przez twórcę zaprojektowana tak, by traktować ją według klucza realistycznego, świadczą zwroty akcji – choć nie ma ich zbyt wiele i, ponownie wbrew intencjom reżysera, nie okazują się one zanadto zaskakujące. Warunkiem ich działania jest posiadane przez widza przekonanie, że to, co ogląda, dzieje się „naprawdę”. Natomiast kolejne etapy znajomości dwóch pań z każdą kolejną sceną coraz bardziej śmieszą, zamieniając się w nieuświadomioną groteskę, niż mrożą krew w żyłach i skłaniają do refleksji nad łączącymi je relacjami.
Dzieje się tak z kilku powodów, najbardziej rzucającym się w oczy jest kompletnie nietrafiony casting. Eva Green przedstawia się niczym własna karykatura, sprawiając wrażenie ciągłego parodiowania swojego najbardziej charakterystycznego emploi. Kiedy tylko pojawia się na ekranie ze swoimi wielkimi, szarymi oczami, jawi się niczym drapieżny ptak, w każdej chwili gotowy do zabójczego skoku. Od początku więc wiadomo, że jej Elle to ewentualnie metafora, fantom, fantazja, a w najlepszym razie potwór z kosmosu, z pewnością jednak nie żywy człowiek, co od razu stawia pod znakiem zapytania status tego, co oglądamy. A na tym najbardziej cierpi dramaturgia.
Katastrofy dopełnia źle napisany scenariusz, pełen naiwności, dłużyzn, logicznych mielizn i najzwyklejszych, przewidywalnych nudziarstw. A jego najsłabszym ogniwem są charakterystyki bohaterek, na których, o zgrozo, postanowiono oprzeć fabułę. Już od pierwszego ujęcia wiadomo, że Elle to drapieżna zjawa, która pojawia się w życiu Delphine tylko po to, by w nim namieszać. Postać pisarki nie wypada wcale wiarygodniej. Nie można wręcz patrzeć, jak naiwnie wpada ona w kolejne sidła młodszej kobiety, działającej z taką subtelnością, że nigdy nie udałoby się jej złapać w pułapkę nawet najbardziej nierozgarniętej myszy – co zresztą ma swoje odzwierciedlenie w fabule filmu. Seans przepełnia więc frustracja, którą wywołuje konieczność śledzenia szamotania się dwóch kompletnie niewiarygodnych, papierowych bohaterek, popełniających coraz większe głupoty.
Jedyną nadzieją, utrzymującą widza w kinowym fotelu, jest stawka, o którą toczy się między kobietami gra. Tą wydaje się literatura, bo Elle również okazuje się parać pisarstwem. Przez chwilę można mniemać, że tym, co kobiety przyciąga do siebie, jest próba artystycznego wykorzystania. Ale kolejny już raz podczas seansu można poczuć zawód, ponieważ wątek literackiego wampiryzmu zostaje jedynie muśnięty, a film zaczyna galopować w stronę żałośnie ubogiej wariacji na temat, który znacznie lepiej został niegdyś przepracowany w pamiętnym „Misery” Roba Reinera.
Ale to, co najgorsze jeszcze przed nami. Bo Polański nie poprzestał na czystej gatunkowości oraz kompletnie nieudolnym budowaniu dramaturgii i atmosfery tajemnicy. Na własne nieszczęście oblał to wszystko potężna dawką pretensji, bo oglądane na ekranie wydarzenia można, niestety, potraktować jako – ponownie – kompletnie nieśmieszną i nieuświadomioną parodię psychoanalizy. Bohaterki rywalizują między sobą niczym świadomość i podświadomość, do tego pojawiają się przestrzenne metafory ludzkiej jaźni, o których Slavoj Žižek mógłby napisać długie eseje – z pewnością znacznie ciekawsze niż sam film.
Przykro patrzeć, jak niezwykle zasłużeni twórcy z czasem stają się własnymi epigonami. Dawno temu spotkało to już Woody’ego Allena czy Jean-Luca Godarda, a teraz do tej grupy dołączył Polański, który nie dość, że się powtarza – podobnie ustrukturyzowane fabuły tworzył już wielokrotnie – to robi to bez lekkości i oryginalności, którymi zachwycał dekady temu. Mam jednak nadzieję, że „Prawdziwa historia” nie mówi wszystkiego o obecnych możliwościach mistrza, który jeszcze niejednokrotnie udowodni, że prawda o jego współczesnej twórczości jest kompletnie inna.
„Prawdziwa historia”
reż. Roman Polański
premiera: 11.05.2018