Fragment książki Beaty Chomątowskiej „Betonia. Dom dla każdego”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne
Marzahn, Berlin
Papierowa torba drwi sobie z topografii. Na jednej stronie – rysunek, przeróbka słynnej grafiki Saula Steinberga opublikowanej w „New Yorkerze” czterdzieści lat temu. Na horyzoncie ocean, za nim majaczą Meksyk, Stany Zjednoczone i Kanada. Po drugiej stronie kraje europejskie, sąsiedzi Niemiec. Jest berlińska wieża telewizyjna oraz pustynia oznaczona jako zachodnie dzielnice miasta. Dwie trzecie obrazka wypełniają bloki. To one są najważniejsze, reszta służy za tło osiedla Marzahn, jego szerokich alei i wysokościowców. Tutaj jest pępek świata – mruga do nas autor obrazka. Na odwrocie torebki czytamy poetycki tekst urodzonej w Krakowie pisarki Karin Reschke o błękitnej linii na horyzoncie, oglądanej z okien na siedemnastym piętrze, za którą, jeśli umie się patrzeć, można dostrzec i Sprewę, i Morze Północne, i nawet Atlantyk.
To nowy mit założycielski osiedla, dziś osobnej dzielnicy, na której nazwę berlińczycy reagują zwykle pogardliwym wzruszeniem ramion. „Tam nic nie ma” – skwitował autor ironicznej mapy Berlina sprzed kilku lat, na której każdej z dzielnic przypisano najbardziej charakterystyczną cechę i konkretne „miejskie plemię”. We Friedrichshain królują studenci i imprezowicze, w Prenzlauer Berg – matki z dziećmi, w Charlottenburgu – zamożni geje. Tylko Marzahn to ziemia niczyja.
Torebka przeczy temu przekonaniu. Jako prezent z Marzahn wręczają ją gościom pracownicy urzędu dzielnicy, chwali się nią Karola Dobransky, pracująca z bezrobotnymi mieszkańcami bloków, a także Marina Bikadi, która prowadzi osiedlową kawiarnię kulturalną na parterze jednego z wieżowców.
W jej drugim królestwie, na jedenastym piętrze Kulturhochhaus Marzahn, gdzie widok na błękitną linię horyzontu psują inne bloki i dach wielkiego supermarketu, opowieść o dzisiejszym duchu dzielnicy jest zupełnie inna. W zasadzie jest to kilka opowieści snutych jednocześnie. W pokoju na lewo od wejścia można oddać się fantazjom o morskich podróżach: ściany pomalowano na kojący błękit, wielkie łoże ze starannie udrapowanymi poduszkami imituje statek. Sąsiadujące z nim pomieszczenie – pokój dla najmłodszych, wypełniony sprzętami i zabawkami wykonanymi z odpadów – serwuje współczesną pogadankę o recyklingu, salon z kominkiem przywołuje sceny z życia angielskich lordów, zaś przeszklona weranda, pełna atłasów i tiuli, udaje „pokój księżniczki”.
Pod niskim sufitem w przedpokoju rozsnuto sieć, w której łypią oczami plastikowe ryby. Rocznie w tym miejscu, reklamującym się jako „hotel pod gwiazdami”, nocuje ponad tysiąc turystów – zgodnie z regułą przyjętą przez udostępniających nie więcej niż sześć osób naraz. Koszt co najmniej atrakcyjny w porównaniu z innymi hotelami w mieście – trzydzieści euro.
– Niektórzy goście pytają, czy można bezpiecznie wyjść na ulicę po szóstej wieczorem. Może czują się niepewnie, bo nie przebywali dotąd wśród tak wysokich domów? – ironizuje Bikadi, z wykształcenia pedagożka.
Fotograf Gerrit Engel nigdy nie wszedłby między wschodnioberlińskie bloki z aparatem, gdyby nie przyjaźń z pewnym kolekcjonerem sztuki z Berlina, który był też właścicielem firmy odnawiającej budynki z wielkiej płyty.
– Pojechałem do Marzahn, żeby zrobić na jego prośbę kilka zdjęć – opowiada.
Jako Niemiec z Zachodu nigdy nie był w takich miejscach, miał o nich tylko wyobrażenie – masyw górski z betonu.
Jest lato 1999 roku, drzewa pełne liści. Engel chodzi po osiedlu, szukając ciekawych kadrów, i czuje się rozczarowany.
– Oczekiwałem socjalistycznego brutalizmu, a zastałem nijakie, rozrzucone po okolicy budynki. Może zimą emanował z nich smutek, ale o tej porze roku wszystko wprost tonęło w zieleni. Z wykształcenia jestem architektem, więc interesują mnie różne formy mieszkalne, ale jako fotografowi chodzi mi przede wszystkim o mocne obrazy. Mogłem zrezygnować ze zlecenia po pierwszym wrażeniu, że nie znajdę tam nic dla siebie, ale uznałem, że warto poświęcić więcej czasu, by odkryć to miejsce, uchwycić jego ducha.
Im dłużej włóczy się po okolicy, tym bardziej intryguje go historia Marzahn. Zaczyna rozumieć, że w tym przypadku ludzie są równie ważni jak architektura. Wpada na pomysł fotograficznego eseju o budynkach i ich mieszkańcach. Przyjaciel kolekcjoner jest zachwycony; oferuje, że wesprze projekt finansowo. Odruch oparty na sentymentach – wychował się we wschodnim Berlinie.
– Co było najciekawsze? – zastanawia się Engel, bo od tamtego czasu minęły już prawie dwie dekady, a on zdążył zrealizować wiele innych przedsięwzięć fotograficznych. – Miasto w mieście, idealny projekt socjalizmu, a w nim społeczność, która rozpadła się wraz ze zmianą systemu. To zupełnie inny model niż w zachodniej części Niemiec, gdzie osiedla wielkich bloków związane z budownictwem socjalnym były miejscem „zesłania” dla ludzi gorzej sytuowanych i, jak to zwykle bywa, gdy lokuje się dość jednorodną grupę w jednym miejscu, generowały problemy: przestępczość, narkotyki, poczucie odosobnienia. W Marzahn mieszkali wszyscy: profesor, kierowca autobusu, robotnik, i zwłaszcza z początku jednoczyło ich poczucie, że są pionierami, nowymi osadnikami, strzegącymi granic socjalistycznego miasta. Dlatego za NRD nie mogło tam być niebezpiecznie. Reżim, który nie dbał o zabudowę starego centrum, przyzwalając na jej rozpad jako symbolu burżuazji, stworzył dla swoich obywateli bardzo efektywnie zorganizowaną enklawę, która wystarczała im, dopóki po zjednoczeniu nie pojawiły się nowe możliwości. Stare centrum zrobiło się wtedy o wiele ciekawsze, a cała atrakcyjność takich projektów jak Marzahn przepadła. Porzucili je bez żalu.
Kiedy fotografował Marzahn, wiedział, że musi się spieszyć, bo chwyta na zdjęciach odchodzący świat. Bloki odnawiano, stara, prefabrykowana struktura znikała pod panelami i warstwami farby.
– Robiło się kolorowo, estetycznie, na zachodnią modłę, ale dla mnie oznaczało to wyłącznie utratę. Ginęły kształty, zaczynało się udawanie.
Teraz mieszka w Berlinie, ale do Marzahn nie jeździ. Nie ma po co. Tamto już nie istnieje. Została nuda.
„Patrzyłem przez okno S-Bahnu, jak miasto oddala się od dworca Lichtenberg, a kiedy mijaliśmy stację Springfuhl, czułem się, jakbym trafił do pociągu jadącego do Polski, na Białoruś czy nawet w samo czerwone serce dawnego Związku Radzieckiego” – tak Bertie Alexander, dziennikarz, współpracownik portalu Slow Travel Berlin, opisuje swoją wyprawę, w którą wybrał się przed kilku laty w celu obejrzenia mieszkania na wynajem. Jechał do Marzahn.
Wśród studentów krąży powiedzenie, że lepiej dać sobie wyrwać ząb, niż się tutaj przeprowadzić („Lieber nen Zahn zieh’n, als nach Marzahn zieh’n!” – „ząb” to po niemiecku „ein Zahn”, stąd gra słów w zestawieniu z Marzahn).
Inne obiegowe skojarzenia z Marzahn, zwłaszcza jego północną częścią: młodzi neonaziści (najwyższy odsetek wyborców prawicowej NDP, Narodowodemokratycznej Partii Niemiec) i związana z ich obecnością ksenofobia, plasująca dzielnicę w czołówce statystyk napaści na cudzoziemców; rosyjskie gangi, wietnamska mafia (w latach dziewięćdziesiątych w mediach głośno było o wewnętrznych walkach przemytników w tutejszym środowisku imigrantów z Wietnamu).
Fakty: obcokrajowcy i mniejszości etniczne, z których każda ma swoją własną opowieść o Marzahn, stanowią dziś niecałe cztery procent lokalnej populacji. Wietnamskie targowiska poznikały, skośnoocy mieszkańcy prowadzą jeszcze tylko gdzieniegdzie budki z warzywami albo kwiatami. Najliczniejszą społecznością są Rosjanie, którzy wśród działających tu rosyjskich szkół, cerkwi, ośrodków kultury, barów i supermarketów mogą czuć się jak w ojczyźnie. Większość z nich, spytana, gdzie się ona znajduje, miałaby jednak kłopot z odpowiedzią. To tak zwani rosyjscy Niemcy (Russlanddeutsche), potomkowie osób, które wyjechały do Rosji w XVIII wieku na zaproszenie carycy Katarzyny korzystającej z kryzysu ekonomicznego w Niemczech, by wzbogacić swój kraj o nową siłę roboczą.
– Choć wielu z nich mieszka w Berlinie od dwudziestu lat, nadal mówią wyłącznie po rosyjsku – tłumaczy Marina Bikadi.
Zmuszeni do porozumiewania się w tym języku podczas I wojny światowej, gdy mówienie po niemiecku było w Rosji zakazane, a potem poddawani represjom w reżimie stalinowskim, gdy oskarżano ich o współpracę z nazistami i deportowano do azjatyckich republik, zdążyli oduczyć się własnego języka. Możliwość ponownego odwiedzenia rodzinnego kraju uzyskali dopiero za Gorbaczowa, a gdy zjednoczone już Niemcy ogłosiły program zachęcający ich do powrotu, kilka milionów niemieckich emigrantów opuściło Rosję. Tyle że mimo przeprowadzki wielu nadal mentalnie ją zamieszkuje.
– W przeciwieństwie do innych imigrantów, choćby z Afganistanu, odciętych od kontaktów z bliskimi i zmuszonych do radzenia sobie w nowych realiach, „rosyjscy Niemcy” nie mają szczególnych powodów, by podejmować wysiłek nauki niemieckiego – zauważa Bikadi. – Mają własne kluby, restauracje, rosyjskie kanały telewizyjne, którym, jak wynika z badań, ufają bardziej niż niemieckojęzycznym mediom. Są wystarczająco liczną grupą, żeby zaspokajać wszystkie swoje potrzeby bez konieczności integracji, porozumiewając się we własnym gronie. Z tego samego powodu mogą wydawać się niewidoczni; niewiele o nich wiadomo.