Ziemowit Szczerek bierze się za bary z literaturą science-fiction i kreśli wizję przyszłości Polski, a właściwie: Polsk. Wizję brawurową i obezwładniająco śmieszną, a zarazem niepokojąco bliską naszym codziennym doświadczeniom.
Można by wobec Szczerka wysunąć kilka cięższych zarzutów. Umościł się już przecież na stanowisku eksperta ds. środkowoeuropejskiego zamieszania na tyle wygodnie, że kolejna rozprawa na ten sam temat pachnie koniunkturalizmem. Ba, jego rozważaniom ponownie towarzyszy satyryczny sztafaż, jak gdyby autor sugerował, że to nasze lokalne epicentrum chaosu nie zasługuje na nic bardziej konstruktywnego niż zgrywa i czcze podśmiechujki zwieńczone wzruszeniem ramion. Mało tego: znów jest przy tym uzbrojony w najgorsze i najbardziej wytarte stereotypy. To jednak, co w wypadku „Siódemki” mogło drażnić – mam tu na myśli miejscami dość jałowy humor, niedowarzone fantasmagoryczne przerywniki oraz korzystanie z dość zużytych rekwizytów – w przypadku „Siwego dymu” znajduje wreszcie swoje twórcze, naprawdę satysfakcjonujące rozwinięcie.
*
Rzecz jasna, zarzut dotyczący fiksacji na punkcie kilku tematów to tak naprawdę żaden zarzut. Jeśli nawet dałoby się go obronić, to przecież Szczerek nie byłby tym samym pierwszym autorem w historii, który pisze przez lata jedną i tę samą książkę. Niewykluczone, że „Siwy dym” to najważniejszy element całej układanki. Aby ta środkowoeuropejska (wschodnioeuropejska? środkowo-wschodnioeuropejska? no właśnie) epopeja nabrała odpowiedniego kształtu, niezbędne okazało się sięgnięcie po literaturę gatunkową – ściślej: science fiction. Bo i cóż nam po tym naszym nieuchwytnym „teraz”, jeżeli nie stać nas na dociekania dotyczące „kiedyś”?
„Kiedyś”, a nawet „zaraz”. Akcja „Siwego dymu” toczy się bowiem w stosunkowo niedalekiej przyszłości. Punktem wyjścia wydaje się tu publicystyczny slogan dotyczący naszej domowej wojenki: są dwie Polski. W tym przypadku – dosłownie. Poza krajem zarządzanym przez Brodacza, przywódcę rozmiłowanego w pogańskiej tradycji i dekorującego stołeczne budynki drewnianą boazerią, mamy tu również nawiązujące w pokraczny sposób do spuścizny Imperium Romanum państwo upiornej Pagłady (ze stolicą w Krakowie). Gdyby tego było mało, zachodnie rubieże dawnej III RP zamieszkują zdystansowani wobec polskości Dolnoślązący ciążący ku zachodniej Europie.
A raczej: Neuropy, ni to bytu politycznego, ni to postawy światopoglądowej, dzięki której romantyczna idea organicznego narodu – paliwo dla rozmaitych nacjonalizmów – została wyparta przez ekumeniczne umiłowanie lokalności. Drugą stronę naszego kontynentu zajmują rozliczne państwa i państewka, których funkcjonowanie opiera się w dużej mierze na wdrukowanej w tożsamość mieszkańców idei jedności etnicznej i poczuciu dumy narodowej. Oraz, rzecz jasna, na krwawych bojach. Łącznikiem pomiędzy dwoma światami staje się Marcin Szreniawa, dziennikarz polskiego pochodzenia wychowany w graniczącym z Niemcami, zmyślonym Dogerlandzie. Autor wrzuca swojego bohatera w sam środek polityczno-szpiegowskiej intrygi skoncentrowanej wokół tajemniczego zjawiska atmosferycznego, tytułowego dymu trapiącego mieszkańców środkowo-wschodniej Europy. Dymu, dodajmy, który można traktować jako kolejną w dorobku autora metaforę naszego lokalnego obłędu.
Łatwo odnieść wrażenie, że Szczerek czerpie ogromną przyjemność z samego aktu pisania i opowiadania. Nowe, niezbyt wspaniałe światy portretuje z ogromną pieczołowitością (dobry przykład stanowią choćby opisy rzymsko-słowiańskiego Krakowa), nie szczędząc nam rozmaitych pobocznych mikronarracji, jak gdyby tylko czekał na moment, w którym będzie mógł wprowadzić kolejną postać/grupę społeczną i przygotować jej fikcyjne CV. To gawędziarstwo nie zawsze znajduje swoje dalsze fabularne rozwinięcie, dodaje jednak głębi, sprawia, że mamy do czynienia z pełnokrwistą rzeczywistością.
Trudno mi się zgodzić z Łukaszem Łozińskim, który stwierdził na stronach Popmoderny, że fabuła powieści „jest wątła, choć z aspiracjami iście bondowskimi”. „Siwy dym” został zbudowany w oparciu o konwencjonalne elementy i wzorce rodem z literatury gatunkowej – zresztą, „bondowska fabuła” sama w sobie jest, jak wiemy dzięki strukturalistom, schematem, który można łatwo powielać na różne sposoby. Szczerek zdaje sobie z tego sprawę. Rozmaite dygresje i niedomknięte subopowieści to element zabawy, na którą musimy się zgodzić, jeżeli chcemy czerpać z lektury pełną satysfakcję. Zabawy, której bliżej do komputerowego RPG niż do wielkiej powieści realistycznej. Nierzadko bywa jednak i tak, że wtręty pełniące funkcję czysto satyryczno-dekoracyjną okazują się nośnikiem o wiele bardziej doniosłych znaczeń. Tak jest choćby z przewijającą się przez powieść subkulturą slawskłaczów – rozwydrzonych dzieciaków z Zachodu, które chciałyby być jak ci „dzicy” Słowianie (trenują nawet kucanie w miejscach publicznych!), jednak za nic w świecie nie są w stanie zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje w tej części kontynentu.
I nie ma co się biednym slawskłaczom dziwić. Wielką wartością tej futureski jest to, z jaką skrupulatnością autor odnotowuje rozmaite paradoksy i niuanse związane z naszą częścią kontynentu. Owszem, „Siwy dym” zdaje się książką pisaną przeciw nacjonalizmom wszelkiej maści. Dostaje się też jednak optymistyczno-naiwnym (n)euroentuzjastom oraz wielkim tego świata, którzy – aby pozbyć się środkowoeuropejskiego problemu – posuwają się do najbardziej drastycznych zabiegów. Szczerek nie ma litości zarówno dla tych, którzy manifestacyjnie odżegnują się od jakichkolwiek związków z kulturą, w jakiej wyrastali, jak i tych wykorzystujących swoje pochodzenie jako alibi usprawiedliwiające nonsensowną przemoc. Narodowcy z Jasnej Góry woleliby pewnie widzieć w autorze histeryka i polakożercę. Ten nie mówi jednak: pogrzebmy polskość, sprzedajmy mieszkanie i wyjedźmy do Brukseli, a raczej: znajdźmy na tę upiorno-cudowną polskość jakiś sposób, spróbujmy ją okiełznać. Dobrze widać to na przykładzie rozmowy, którą Marcin prowadzi z Wiosną, swoją współpracowniczką:
– […] Bo… wiesz przecież. Ideologia narodowa – wyrecytowałem formułkę – jest najbardziej zbrodniczą ideologią, jaka kiedykolwiek powstała. Zamordowała więcej ludzi niż faszyzm i komunizm łącznie, a mimo wszystko wszyscy nadal uważają ją za naturalny stan rzeczy. Poza nami. Neuropami. Hurej for Niurop.
– Nie rozumiesz. To nie ma znaczenia. Polskość istnieje. I to, obawiam się, na razie o wiele bardziej niż neuropskość. Może kiedyś na miejscu polskości pojawi się coś innego, nie będzie to miało też specjalnego znaczenia. Będzie, to będzie. Każdy chciałby być skądś. Rzecz w tym, że Polska nie musi być świętością. Polskość jest jak kotlet – możesz go lubić albo nie, ale on istnieje. I ktoś inny też go może lubić albo nie. Jeśli ludzie przestaną mieć z tym problem, to w ogóle problem przestanie istnieć.
*
Wracając do ewentualnych zarzutów: Szczerek bywa w swojej prozie dowcipny, wręcz trefnisiowaty. Wynika to jednak nie z potrzeby asekuracji, a z niechęci do patosu. Owszem, zdarzają się fragmenty zabójczo zabawne – weźmy choćby scenę, w której główny bohater towarzyszy polskiej „neoszlachcie” albo tę, w której podczas uroczystości związanych z nowym świętem narodowym na niebie pojawiają się „narodowe” drony („– Dronięta nasze! – płacze emocjonalna staruszka. – Dronięta!”). Humor służy tu jednak raczej spuszczaniu zbędnego powietrza, neutralizuje nieco ciężar historiozoficznych wręcz refleksji. Jak wówczas, gdy Marcin przechadza się z Jolantą, swoją przełożoną, po Moście Grunwaldzkim w Krakowie, udekorowanym przez Pagładę rozlicznymi rzeźbami upamiętniającymi polskich bohaterów narodowych:
A pani profesor Jola – ona była stara, ona widziała wszystko. Znała cały ten burdel. Widziała, jak się procesy historyczne dzieją. […] Jak z nicości, zdawałoby się, wykuwają się nowe narracje i opowieści, jak umacniają się zupełnie nowe kształty, jak normalności stają się nienormalnościami i odwrotnie, jak nowe formy nabierają apetytu, jak się rozpędzają. Jak przestaje być aktualny na przykład Bernhard ze swoją pogardą dla prowincjonalnego konserwatyzmu, bo to, co prowincjonalne, nagle bierze się pod ochronę i to się staje święte, i nie można tym już gardzić, bo wtedy jest się odklejonymi elitami, a potem znów: to, co ludowe, staje się wyklęte i znienawidzone, bo panuje i dominuje, i znów naród szuka gorączkowo formy wysokiej, by się wyzwolić spod panowania paździerza i buraka.
To, co w „Siódemce” wydawało się jedynie szkicowym, dość zabawnym konceptem, tutaj rozbrzmiewa pełnym głosem. Można by oczywiście nazwać „Siwy dym”, szalonym, rozbuchanym science fiction, imaginacyjną zabawą. Można też zbyć to, o czym pisze Szczerek, dobrotliwym uśmiechem, potraktować całość jako udany żart i upajać się przy tym narracyjną zręcznością, językowymi stylizacjami*, misternie skonstruowaną scenografią – a potem uznać powyższe za czysto estetyczne sztuczki, demonstrację literackiej siły. Coś z tyłu głowy nieustannie podpowiada jednak, że dystans między naszą rzeczywistością a wytworami Szczerkowej fantazji jest z każdym dniem coraz mniejszy.
* Jako że premiera „Siwego dymu” zbiega się niemalże z premierą „Innych ludzi”, co znaczy mniej więcej tyle, że w recenzjach książki Doroty Masłowskiej znowu nagminnie będą pojawiać się liczmany w rodzaju „niesamowity słuch językowy”, apeluję: pamiętajmy o Szczerku.
Ziemowit Szczerek, „Siwy dym albo pięć cywilizowanych plemion”
Czarne
Wołowiec 2018