Skończyło się – nagrody przyznane, werdykty ogłoszono. 71. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes zwyciężył Japończyk Hirokazu Kore-eda. Można odbierać werdykt jury – pod przewodnictwem Cate Blanchet – jako wyraz zdegustowania obrazem społeczeństwa zbudowanego na kryzysie: zatomizowanego, zblazowanego, balansującego nad przepaścią. W tym roku w Cannes triumfowało kino wolne od wyraźnej interwencji – kameralna, wręcz skromna opowieść o rodzinie, którą łączy miłość, szczęście, przywiązanie. Słowem: samo życie.
W kuluarach przyjęło się jednak innego faworyta. W Cannes jak bumerang powracał temat „Zimnej wojny” – najbardziej oklaskiwanego filmu festiwalu. Następczyni „Idy” była jednym z tych filmów, które zelektryzowały publiczność. Paweł Pawlikowski przyjechał do Cannes z filmem osobistym. Nie wahał się wysunąć na plan pierwszy historii inspirowanej losami swoich rodziców, nie bał się dać pięknego świadectwa ich miłości – uczuciu skazanemu na wieczną tułaczkę. W tym krótkim, niespełna dziewięćdziesięciominutowym filmie Pawlikowski zdołał zmieścić dosłownie wszystko: polityczną historię i klasyczny melodramat, przejmujące powroty i rozstania, pytania o polską tożsamość i pełną sprzeczności emigrację. Nic dziwnego, że reżyser zadedykował nagrodę zmarłemu przed rokiem współautorowi scenariusza, Januszowi Głowackiemu, który po wydarzeniach 13 grudnia osiadł w Stanach Zjednoczonych. „Janusz reprezentował wszystko to, co najbardziej kocham w Polsce, czyli odwagę, poczucie humoru, delikatność, otwarcie na resztę świata” – mówił ze sceny Pawlikowski, który spędził poza krajem ponad czterdzieści lat.
W „Zimnej wojnie” historię polskich artystów na emigracji opowiada się w specyficzny sposób. W najnowszym filmie Pawlikowskiego, oprócz znanych z „Idy” monochromatycznych kompozycji Łukasza Żala, szczególną rolę odgrywa muzyka. Polski folklor, paryski jazz, pierwszy festiwal piosenki w Sopocie. Od ludowości, przez awangardę, po utwory rodem z dancingu. W rękach Pawlikowskiego poszczególne aranżacje i gatunki stają się czymś więcej niż klasyczną metodą narracyjną. Ich gorzki ton oddaje kondycję bohaterów – złożoność ludzkich losów. Aż dziw bierze, że po tylu latach zobaczyliśmy w Cannes polskie kino tak wielkiego formatu – sięgające po dorobek naszej kultury i skomplikowaną historię. Trudno nie odnieść wrażenia, że kolejne wybitne dokonanie Pawlikowskiego posuwa nasze kino naprzód.
Ów narodowy potencjał utrzymany w podobnej, czarno-białej strukturze i muzycznym – wręcz musicalowym – rytmie, wyeksponował Kirił Sieriebriennikow w dramatycznie niedocenionym „Lecie”, historii o Wiktorze Coju i Majku Naumienko, legendach rosyjskiego punka. Z biograficznej kroniki leningradzkich buntowników, wychowanych na utworach The Velvet Underground, Lou Reeda i haśle „No future” wyrasta nie tyle młodzieżowa rewolucja, ile kolejny intrygujący portret czasów, artystycznej wspólnoty oraz jednostkowych dążeń do miłości wolnej od burego komunizmu. Niestety prawdziwa puenta tego żwawego, emanującego pogodną energią filmu była zupełnie inna. W sierpniu ubiegłego roku, na planie filmowym zatrzymano Sieriebriennikowa za rzekome malwersacje finansowe. W czasie rozprawy reżyser teatralny i filmowy, szef teatru Gogol-Center, siedział skuty kajdankami w stalowej klatce niczym zwierzę. Jedyne pocieszenie stanowi fakt, że reżimowa polityka Kremla zdołała zamknąć niewygodnego artystę w areszcie domowym, ale nie przeszkodziła w wysłaniu jego zaskakującego filmu na festiwal do Cannes. Chcę wierzyć, że „Lato” jest absolutnym tryumfem sztuki.
W konkursie głównym nie mogło zabraknąć twórców, którzy postanowili uprawiać polityczną publicystykę. Spike Lee, którego powrotu niecierpliwie wyczekiwałem, przygotował zjadliwą satyrę na amerykański rasizm z jego często niezdrowym zacietrzewieniem. Wszyscy spodziewali się poważnego manifestu filmowego, a tymczasem otrzymali… komedie. „BlacKkKlansman”, pełen zawiłych intryg, postaci zarysowanych grubą kreską, z dużym poczuciem humoru i trafnością, zaczyna się od farsy. Ron Stallworth, pierwszy w historii Colorado Springs czarnoskóry policjant, przenika do struktur Ku Klux Klanu. Przez telefon mówi, że nienawidzi czarnuchów, Żydków, Meksykańców, przyjmując maskę białego konserwatysty walczącego o „jedyną słuszną, białą Amerykę”. Choć to zabawne, mimo zwodniczo lekkiego tonu i osadzenia historii w kolorowych latach 70., Lee opowiada o drastycznym tu i teraz. „BlacKkKlansman” to w istocie syrena alarmowa – komentarz do sprawy ubiegłorocznego, rasistowskiego wiecu w Charlottesville, w którym zginęły trzy osoby. Ważny film, w którym obecny jest wymiar satyryczny, ale ważniejsze jest co innego: podskórny portret prezydentury Donalda Trumpa hołdującej mowie nienawiści. Uważny, nieustraszony, utrzymany na autentycznie poruszającym pułapie film Lee otrzymał należytą nagrodę Grand Prix.
Z kolei nestor canneńskiej publiczności, Jean-Luc Godard, wysłał jasny sygnał, że aspiruje do równie ważnego, współczesnego, ale zarazem wielkiego dzieła. Tyle że to się nie udaje. Cóż, sygnatura legendy francuskiej Nowej Fali przynosi dziś coraz więcej wątpliwości – to zaledwie obietnica przerostu formy nad treścią. „Le Livre d’Images” jest eksperymentalną, ale zarazem niezbyt kunsztowną układanką, w której kolejne wizyjne zbitki montażowe, spiętrzenia barw, kształtów i faktur sprowadzają się zaledwie do steku banałów o przemocy, na której ufundowane są społeczeństwa i narody. Osiemdziesięciosiedmioletni Godard ma ambicje robić kino wnikliwe i mądre jednocześnie, które może wpływać na świat, ale w rzeczywistości pozostaje daleki od intensywnej czy świeżej wizji. Godard ogląda swoje stare filmy, gada z własnym pokoleniem, siedzi w archiwum. Nie zmienia to faktu, że jakimś cudem reżyser otrzymał za ten nonsensowny poemat found footage pierwszą w historii festiwalu Specjalną Złotą Palmę. Cannes celebruje rozczarowujące próby dawnych mistrzów – oparte na bałaganie urywków, klisz i tanich aforyzmów.
Aktorskie palmy powędrowały we właściwe ręce – do Samal Esljamovej i Marcella Fonte. Pierwsza zagrała w filmie Siergieja Dvortsevoya Kirgizkę, która przyjechała do Rosji w poszukiwaniu lepszego życia. Natomiast niepozorny, włoski komik wcielił się w główną rolę w „Dogmanie” Mattea Garrone. Miejscami to kino zemsty, miejscami przejmujące stadium odpowiedzialności spadającej na ofiarę lokalnego osiłka, który terroryzuje okolicę. Niski, przygarbiony właściciel salonu pielęgnacji psów, który patrzy na świat z niewinnością, będzie chciał wyrównać rachunki. Mały kontra duży, ofiara kontra kat. Fantastyczne aktorstwo, dialogi i transformacja prosto z życia sprawiają, że Fonte staje się chodzącą beczką aktorskiego prochu. To postać nasycona sprzecznościami: dobrem i grzechem, moralnym kagańcem i granicznym aktem desperacji. Garrone ukazuje przemianę bez socjologicznych dygresji, bez emocjonalno-dydaktycznego komentarza, twierdząc, że kultura kulturą, ale natura zawsze upomni się o swoje. Im bardziej obsesja odwetu oraz prymitywnej autoprzemocy wysuwają się na pierwszy plan, tym ciemniejsze stają się barwy tego zdumiewająco udramatyzowanego i wyreżyserowanego filmu. Dla porządku należy odnotować, że „Dogman” to Garrone w swojej najlepszej formie.
*
Słowo podsumowania? Jak pisałem na początku, najważniejsze laury trafiły do opowieści tak skromnych, że prawdziwe życie na plaży w Cannes wydało się nagle zaskakujące. Zwycięstwo Kore-edy i Pawlikowskiego wystawia na piedestał kino osobiste, a przy tym pięknie uniwersalne. Szczególnie ten drugi daje ważny sygnał dla światowego kina – pierwszorzędna, odważna sztuka wcale nie potrzebuje zamiany w manifest, akcje, interwencje. W Cannes na każdym roku czuło się narodową dumę z tego prostego przesłania.
71. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes
8‑19.05.2018