Od jakiegoś czasu brakowało w światowym kinie brytyjskiego humoru – smoliście czarnego, bezkompromisowego, a przy tym wyjątkowo inteligentnego. „Śmierć Stalina” Armando Iannucciego to film współcześnie wyjątkowy, bo kompletnie nieliczący się z poprawnością polityczną – za co zresztą został ukarany zakazem pokazów w Rosji – nie baczący na wrażliwość widzów i daleki od jakiejkolwiek delikatności. Ogołociwszy się z tych dyscyplinujących więzów, mógł serwować żarty, mieszając je z niepokojącą makabreską, obrazami terroru i wiwisekcją degrengolady władzy – ta, co podczas seansu wywołuje szczególną grozę, ma wyjątkowo wiele wspólnego z tym, co można obecnie obserwować na arenie światowej polityki.
Ale szkocki reżyser nie miał ambicji stworzenia filmu reagującego na to, co aktualne. Jeżeli to robi, to tylko dzięki swojej, być może ponadczasowej, przenikliwości oraz nieustannie złej kondycji tych, którzy sprawują władzę – bo jeżeli wskazywać na jeden czarny charakter tej filmowej farsy, to byłaby nim właśnie polityka, a raczej niepohamowane pragnienie posiadania władzy i wiążąca się z nią demoralizująca wszechmoc. A gdzie lepiej przyglądać się tym przymiotom ludzkiej natury, jeżeli nie w przełomowym momencie historii kraju trzymanego w garści totalitarnej władzy? Związek Radziecki w 1953 roku, kiedy umiera Józef Stalin, prezentuje się niczym laboratorium kreowania politycznych gierek, intryg, kłamstw, spisków i chorych ambicji, wyrosłych na gruzach państwa sterowanego wszechobecnym terrorem. To właśnie ten ostatni jest odczuwalny w każdej scenie, wręcz w każdej linijce tekstu, czego nie był nawet w stanie zagłuszyć tryskający z każdego dialogu humor.
Rozpoczynająca film śmierć Stalina wcale nie wywołuje w jego najbliższych towarzyszach rozpaczy – a jeżeli już, to tylko tę na pokaz, by przypadkiem nikt nie oskarżył ich o brak należytego stosunku do wodza i partii – lecz z miejsca zapala w nich pragnienie sukcesji. W szranki o przejęcie władzy staje dwóch pretendentów: szef NKWD Ławrientij Beria i Nikita Chruszczow, którzy rozpoczynają grę o najwyższe cele. Być może największym sukcesem Iannucciego jest to, że potrafił zbliżyć się do poziomu najbardziej udanych skeczów Monty Pythona, równocześnie niczego nie przeinaczając z historycznych wydarzeń, o których opowiada. Każda polityczna zagrywka, zaskakujące decyzje Berii, kontrofensywa Chruszczowa, bierność naturalnego następcy Stalina – Gieorgija Malenkowa – czy wzajemne szachowanie członków Komitetu Centralnego nie są wymysłem scenarzystów, lecz zbiorem historycznych wydarzeń. Dzięki ścisłemu trzymaniu się faktów jeszcze lepiej wybrzmiała teza, że zakulisowe rozgrywki polityczne są niczym więcej jak farsą.
Momentami można mieć jednak wątpliwości, czy twórcy nie posuwają się za daleko – bo co śmiesznego jest w masowych mordach dokonywanych przez NKWD, nieustannych torturach i wszechobecnie odczuwanym terrorze, pokazywanych bez dystansującego mrugnięcia okiem? Ale te wątpliwości szybko nikną, zagłuszane tubalnym śmiechem z paradoksów totalitaryzmu, niedorzeczności kultu jednostki czy kompletnego zagubienia bohaterów w labiryncie ówczesnych, politycznych konwenansów. Nie ma więc wątpliwości, że humor ma w tej opowieści do odegrania niezwykle ważną rolę: ani przez moment nie jest skierowany przeciwko ofiarom, które zawsze pokazywane są z należytą powagą, ale całkowicie obnaża wszystkich tych, którzy na to zasługują, czyli sługusów, karierowiczów, miernoty i ludzi bez jakiegokolwiek moralnego kręgosłupa. Jednak w pierwszej kolejności daje lepszy wgląd, bo wyostrza jej najbardziej charakterystyczne wymiary, sprzeczności i absurdy totalitarnej rzeczywistości.
Iannucci szczególnej analizie poddaje język – sztucznie wykreowaną na potrzeby sterowania społeczeństwem nowomowę, ale również towarzyskie niezręczności i werbalne wygibasy, do których byli zmuszani wszyscy, bez względu na rangę, w świecie totalnie politycznym. To właśnie język staje się najważniejszym zwierciadłem ówczesnej rzeczywistości. Potrafił, jak się okazało, w najbardziej bezwzględny sposób zdemaskować absurdy i fasadowość tamtejszego świata, ale również, niejako przy okazji, polityki jako takiej. Bohaterowie wiją się, by przypadkiem nie uchybić wodzowi i socjalizmowi, a tym samym nie wystawić się na strzał ze strony rywalizującej z nimi frakcji – bo nie czyny mają tu ostatecznie największą moc, a słowa właśnie, bo dzięki nim można sprawniej, szybciej i z mniejszym wysiłkiem sterować ludźmi, czyli de facto sprawować władzę.
Dlatego właśnie w dialogach tkwi największa moc filmu, przede wszystkim komiczna. „Śmierć Stalina” posiada strukturę dramaturgiczną, bo jej fundamentem jest nieustannie prowadzony dialog, co może nieco dziwić, zważywszy na to, że pierwowzorem scenariusza był komiks Fabiena Nury’ego. Ale ani przez moment nie da się odczuć znużenia niekończącym się potokiem słów, bo każde z nich jest celne i na właściwym miejscu, a przy tym niejednokrotnie przypomina te padające w skeczach legendarnych Pythonów, o których podczas seansu nie da się zapomnieć nie tylko z tego powodu, że w rolę Wiaczesława Mołotowa wcielił się jeden z członków grupy, Michael Palin.
Wyrażenie „i śmieszno, i straszno” w przypadku „Śmierci Stalina” nabiera nowego znaczenia. Mało kto bowiem ma odwagę tak bardzo dworować sobie z totalitaryzmu, wcale niezbyt daleko odchodząc od wydarzeń historycznych. Ale właśnie na tym polega farsa – by za pomocą dowcipu bezlitośnie obnażać jak najbardziej realne ludzkie przywary. Film Iannucciego opowiada o świecie nieustannie fingowanym, fasadowym, w którym nic nie wydaje się takim, jakim jest, gdzie nawet żarty mogą ściągnąć na człowieka śmierć – nie bez powodu ostatniemu tchnieniu Stalina towarzyszy rechot z własnej tyranii. Szkot postanowił postawić tej rzeczywistości odpór i przekornie udowodnił, że śmierć może równie dobrze wywołać całą lawinę wyjątkowo dobrych dowcipów.
„Śmierć Stalina”
reż. Armando Iannucci
premiera: 27.04.2018