Gdy dowiedziałem się o Teatrotece Fest – wydarzeniu znanym również pod etykietką „Nowe kadry teatru” – byłem lekko zdezorientowany. No bo jak to może być, że istnieje festiwal prezentujący współczesne produkcje teatru telewizji, których nie produkuje telewizja, ich premiery odbywają się w sali kinowej, a potem TVP zachowuje się tak, jakby były kukułczym jajem i prezentuje je z rzadka bądź zgoła wcale?
Nie krytykuję tego przedsięwzięcia kulturalnego. Bynajmniej – wyrażam raczej sporą dezorientację. Teatroteka Fest odbyła się dopiero po raz drugi, lecz związana z nią akcja „Nowe kadry teatru” istnieje już od lat czterech. Produkowane w Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych spektakle telewizyjne są ambitnie określane przez producenta/dystrybutora jako „nowy etap w myśleniu o ekranizacjach teatralnych”. Za materiał do adaptacji służą – jak podaje organizator – sztuki autorów młodych. Jeśli prześledzimy biogramy twórców, szybko okaże się, że nie wszyscy z nich to młodzi debiutanci.
Ja spektakle Teatroteki opatrzyłbym metką „posttelewizyjne”, dodając jeszcze słówko „retro”. To „post-” uzasadnia daleko idące odklejenie się od telewizji: nie są już przez nią realizowane, a TVP patrzy na nie okiem zgoła nieprzychylnym – trochę jak na cudze, podrzucone dziecko, które otrzymuje do wychowania (i wypuszczenia w świat). Nasza stara, biedna, po wielu operacjach plastycznych, resuscytowana, rewitalizowana i sam-nie-wiem-co-jeszcze TVP jakoś nie ma chyba na to ochoty. Podczas gali rozdania nagród organizatorzy wzdychali nad tym stanem, trochę jakby wdzięcząc się do TVP i domagając się od niej jak najszybszej emisji tegorocznej dziesiątki.
Poza tym produkowane przez TVP spektakle Teatru Telewizji (a przynajmniej tzw. Złotej Setki) charakteryzowała często (dziś odbierana jako uroczo niezdarna) toporność i niska jakość obrazu –równie paskudnego na starym, koreańskim telewizorze w moim domu rodzinnym podczas oryginalnych emisji, co na płytach DVD, których zakupu po dziś dzień jednak nie żałuję. Mimo że człowiek z innego kraju europejskiego pisałby do dystrybutora list z zapytaniem, czy on aby na głowę nie upadł, wypuszczając tak paskudną kopię na rynek, ja idę w zaparte, obstając przy tych szkaradnych wydaniach wywołujących pogardliwy śmiech wśród znajomych („ty to kupiłeś?”). Oryginalnie/historycznie Teatr Telewizji tworzyli najwybitniejsi z wybitnych, a sięganie przez nich po nierzadko „szkolne” teksty nie wyglądało aż tak głupio jak dziś – w przypadku ich młodszych kolegów. A obecnie? No cóż… Teatr Telewizji w zasadzie już obumarł (przynajmniej zdaniem wielu krytyków teatralnych, brutalnie miażdżących w recenzjach kolejne premiery). Powstają za to produkcje WFDiF. Te charakteryzuje postulowana odnowa formuły, a na pewno wyższa jakość obrazu.
Do charakterystyki „Nowych kadrów teatru” powinniśmy jeszcze dodać przedrostek „retro”. Filmy te, przy ich studyjnym i pospiesznym wykonaniu, wydają się operować staromodnym językiem kina. Nie wykorzystują ruchów kamery tak, jak miało to miejsce w filmowej rejestracji „Wymazywania” w inscenizacji Krystiana Lupy (która miała się stać kamieniem milowym w polskim myśleniu o rejestracjach spektakli teatralnych), a większość twórców nie robi zbytniego użytku także z potencjalnych możliwości montażu. Być może takie realizacje wyrażają sentyment do formuły, która w telewizjach europejskich, angielskiej czy szwedzkiej, wyczerpała się przed kilkoma dekadami, a w Polsce trwa niczym rachityczna paprotka na parapecie szkoły z trudną młodzieżą. Bycie retro dziś już nie uwzniośla i nie uszlachetnia, ale specjalnie też nie upodla. Mam przy tym wrażenie, że reżyserzy i reżyserki poddają się dyktatowi ekstremalnej niskobudżetowości Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, bo to chyba lubią. Niedostatek czasu i środków w połączeniu ze sztywną formułowatością działać może na nich pociągająco.
Formułowatość ab absurdum
Podobno 26 produkcji, które zaprezentowano publiczności rok temu, cechowała jeszcze pewna różnorodność (wynikająca zapewne po części z dłuższego czasu, w jakim powstawały). Jednak druga edycja Teatroteki Fest wywołuje lekkie niedowierzanie tym, jak zaskakująco podobne wizualnie są do siebie poszczególne, składające się na to wydarzenie spektakle telewizyjne.
A przecież zrealizowali je bardzo różni ludzie, z których część posiada już własną osobowość twórczą. Niemniej jeśli zobaczymy jedną z tych ekranizacji, to już prawie tak, jakbyśmy zobaczyli je wszystkie. I będziemy wiedzieć, jaka wytwórnia za nie odpowiada, co tym bardziej sytuuje je poza szerszymi zjawiskami i wsadza do mojej szufladki „retro teatry posttelewizyjne z WFDiF”. Rozgrywają się w skrajnie sztucznych, minimalistycznych dekoracjach, „pomalowanych” kolorowym oświetleniem „scenicznym”, które najpierw zachwyca oldskulowością, potem przez chwilę śmieszy, by wreszcie wywołać irytację – czy nawet znużenie – tandetną krzykliwością. Na szczęście czasem bywa inaczej, a jednym z wyjątków od tej osobliwej reguły wielobarwnego oświetlenia, cofającego nas do filmowych gustów rodem z lat 70., jest „Wariat” ze zdjęciami Adama Palenty, wybitnego operatora Kuby Czekaja.
Nie jestem pewien, czy po kilku seansach widownia Teatroteki Fest nie była już znużona tą jednolitością, bo zasiadałem w jury dziennikarskim i nie musiałem oglądać dziesiątki nowych teatrów telewizji z WFDiF w trzydniowej, intensywnej dawce festiwalowej. Rozłożyłem sobie te seanse w czasie. Projekcje w kinie rządzą się jednak innymi prawami i ten staromodny formalizm, będący znakiem rozpoznawczym wytwórni, mógł się wydać nawet uroczy.
Poland – It’s A Man’s, Man’s, Man’s World
Negatywnie zaskoczyły mnie decyzje jury, które – mimo że nie składało się ono wyłącznie z mężczyzn – poza Grand Prix zdecydowało się przyznać większość nagród mężczyznom, wyłączywszy, rzecz jasna, zdominowany przez kobiety świat scenografii. W przypadku aktorów pominięto młodych: Piotra Głowackiego („Wariat”) czy Bartłomieja Firleta („Zakład karny – o stówę”), którzy stali się rozpoznawalni, a ich talent niejednokrotnie doceniano już wcześniej. Ten konserwatyzm wyborów najlepiej ilustrowała sytuacja, w której Barbara Białowąs (reżyserka „Dziecka” Ingi Iwasiów), odbierając w imieniu Mirosława Baki nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę męską, skorzystała z okazji i powiedziała kilka słów na temat swojej roli w tej zignorowanej przez jurorów produkcji.
Ale co mi znowu nie pasuje – przecież Grand Prix otrzymała „Sprawa Rity G.” Jolanty Janiczak w reżyserii Darii Kopiec, spektakl, który wywołał we mnie wstręt już od pierwszych minut seansu! Słynna sprawa Gorgonowej została przeniesiona w realia bardzo źle pojętego współczesnego teatru, z którego złośliwcy muszą mieć niezły ubaw. Tańce i połamańce synchroniczne, „zabawy rączkami” (nie znam na to odpowiedniego terminu – to te chwile, gdy aktor bawi się swoimi rękami, a my musimy na to patrzeć), tarzanie się po powierzchniach poziomych, szczucie widza seksualnością, aktor (zwykle kobieta) udający zwierzę, powtarzalność dialogów/scen/akcji z niewielkimi, niby „znaczącymi” zmianami, aby wbić nam do łba o-co-biega oraz inne przykre rzeczy. „Sprawa Rity G.” to all inclusive wymienionych patologii (ja je zbiorczo nazywam pseudoeksperymentami rodem z czarnej dziury TR) i wdzięczny obiekt analiz tego, co się dzieje, jeśli złe, ale kuszące wykonawców praktyki przeniesiemy do spektaklu telewizyjnego. I już nic twórczyniom i twórcom nie pomoże – że niby źle nagrane, że to był gorszy dzień grania repertuarowego. Forma teatru TV i rejestracja jednej, jedynej wersji potrafi wiele zdemaskować.
Ufundowana przez rektora Akademii Teatralnej nagroda dla studenta lub absolwenta tej uczelni powędrowała do Martyny Byczkowskiej, która zagrała Lusię Zarembiankę. Aktorka w czerwono-białym stroju uczennicy z widocznymi pod ubraniem sutkami i białymi majtasami przez połowę spektaklu tarza się – chyba w myśl odpowiedzi na pytanie, zawarte w tytule dokumentu Jana-Willema Breure’a „Czy wszyscy mężczyźni są pedofilami?”. Janiczak i Kopiec niby sięgają po słynną sprawę Gorgonowej, aby ją jakoś tam feministycznie zweryfikować i ująć w innym świetle (nie, to typowe kolorowiutkie oświetlenie posttelewizyjne z WFDiF), ale wychodzi im coś żenującego, na poziomie ilustracji do tekstów Laury Mulvey, a przy tym wciąż doskonale zaspokajające gapiostwo śliniącego się mężczyzny z pośladkami wyłażącymi z dresu (przecież jest on pedofilem z plakatu, nie?). Czyżby były one w gruncie rzeczy kobietami fallicznymi, reprezentującymi neoliberalny cynizm neofeminizmu?
Najwięcej laurów zebrało „Porwać się na życie” Roberta Urbańskiego w reżyserii Michała Szcześniaka – nagrodzone za reżyserię, najlepszy tekst dramatyczny, muzykę i pierwszoplanową rolę męską Andrzeja Mastalerza (tak, jurorzy nagrodzili dojrzałych aktorów – mężczyzn), a także wyróżnione nagrodą dziennikarzy i krytyków. To podle napisana, ukazująca nieznajomość psychologii opowieść o (ponoć) romantyku w wieku średnim, który porywa swą niegdysiejszą, dziecięcą miłość. Ona, Karolina (Agata Kulesza), wszystko to przyjmuje, jakby brała monstrualne ilości psychotropów i uspokajaczy – ba! jest nawet zadowolona z takiego rozwoju akcji, bo wyszła za mąż za typowego seksistę z dowcipasów o „męskich” Polakach w podkoszulkach.
Sztuką „Porwać się na życie” Urbański świadomie – bądź nie – wchodzi w kaloszach w kulturę gwałtu. Dobrze wiemy, czym takie porwania i nieodwzajemnione, osobliwe miłości się kończą w prawdziwym życiu. Zresztą nasz porywacz (potencjalny gwałciciel) Tadek ma rentę, a więc i jakiś defekt fizyczny, piętno symbolizujące imperatyw popychający do złych rzeczy. Pracuje jako portier, czyli trwa na zdegradowanej pozycji. Oglądając grę Mastalerza, pomyślałem o tych odstręczających scenach z „Cześć, Tereska”, w których dziewczyna za drobne, niby nic nie znaczące molestowanka płaciła naparzaniem Edzia po uszkodzonych „kulasach”.
Na brudne gwałcenie przez brudnego Tadka w postteatralnym WFDiF nie ma jednak miejsca. Tkwimy przecież w makietowych, manierystycznych i oszczędnych dekoracjach Anny Wunderlich, precyzyjnie sfilmowanych przez Pawła Dyllusa, którego podziwiam od czasu dwóch polskich arcydzieł: „Superjednostki” i „Jestem mordercą”. Doskonałość pionów technicznych i specyficzny typ sztuczności, wymieszane z naiwnym wyobrażeniem o teatrze i pięknie, tak charakterystycznym postteatralnie, jakby na złość podkreślają tylko słabości sztuki Urbańskiego.
Czy TVP okaże łaskawość i wyemituje spektakle teatru telewizji z WFDiF? Na razie, przez luty i marzec, Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego (organizator Teatroteki Fest) wyświetla te produkcje w swojej siedzibie na Jazdowie. Podczas gali rozdania nagród Roman Gutek, członek jury, zapowiedział ich pokazy podczas MFF Nowe Horyzonty. Czyli w najbliższym czasie będą funkcjonowały sobie w najlepsze w świecie posttelewizji i na dużym ekranie, który pozwoli docenić ich mało telewizyjny, może wręcz trochę nadmiernie wykwintny format.
Z twórcami i organizatorami łączy mnie frustracja, wynikająca z tego stanu półżycia, bo Teatroteka Fest to impreza warszawska, a seanse festiwalowe mają bardzo ograniczony zasięg. Spycha to spektakle z WFDiF w kulturalną niszę. Teatr Telewizji w czasach swojej świetności był cenny głównie dlatego, że gromadził olbrzymią publiczność. Nie wszyscy telewidzowie mogli sobie pozwolić na wyjście (wyjazd?) do teatru. Tych ludzi łączyło też wspólne doświadczenie seansu czy rozmowy o kolejnych premierach. Ze smutkiem przypominam sobie te chwile, gdy w szkole nauczycielka (języka polskiego? historii?) pytała nas, uczniów, czy widzieliśmy ostatni spektakl Teatru Telewizji – i chciała o tym koniecznie porozmawiać, a przynajmniej wyrazić swoją opinię. Gdzie się podziały te wspaniałe, silne emocje?
Teatroteka Fest 2018
organizatorzy festiwalu: Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza i Stowarzyszenie Autorów ZAiKS
Warszawa, Teatr Collegium Nobilium i Kino Kultura
9–11.02.2018