Rozmowa z Adą Kovachevą – wykładowczynią z Pracowni Genderowych i Transkulturowych Studiów Bałkanistycznych w Instytucie Filologii Słowiańskiej – o kobiecej więzi, Polsce i pytaniach, które słyszymy często.
Marta Chudzik, Aga Chlebowska: Urodziłaś się w Bułgarii i przyjechałaś do Polski…
Ada Kovacheva: Przyjechałam do Polski na studia, w Poznaniu mieszkam już 15 lat. Zdobyłam stypendium rządowe, najpierw przez rok byłam w Łodzi, tam jest słynne studium języka polskiego dla obcokrajowców. Wszyscy obcokrajowcy mieszkali wtedy w jednym akademiku na osiedlu Patrice’a Lumumby i niestety nie mieli kontaktu z Polakami – co było dziwne, przecież chcieli uczyć się języka polskiego, najczęściej dlatego przyjeżdżali do Polski. Wśród osób z różnych kontynentów spędziłam rok, ale bardzo szybko się zorientowałam, że gdy rozmawiam z ludźmi z Rwandy, nie uczę się polskiego i zaczęłam chodzić na slawistykę. Poznałam tam Polaków, którzy uczyli się bułgarskiego. Lubiłam wędrować po Łodzi, to idealne miasto dla takiego piechura jak ja. Niełatwo było mi przystosować się do warunków w polskich akademikach. Przyjechałam jako osoba dwa lata starsza od ludzi z którymi miałam studiować, bo przez rok studiowałam na uniwersytecie w Sofii. I zamieszkałam z ludźmi, którzy po raz pierwszy zaczynają prowadzić swoje samodzielne życie – to było zderzenie światów.
Teraz większość Bułgarów studiuje w Warszawie albo w Krakowie, który wydaje się dla polonisty najlepszym ośrodkiem. Warszawa – to stolica i różne możliwości. Kiedy musiałam wybrać uniwersytet, polonistyka w Poznaniu miała najwyższą pozycję w rankingu razem z Uniwersytetem Warszawskim. Podeszłam do sprawy praktycznie i stwierdziłam, że pieniądze, którymi dysponuję, będą za małe na życie w Warszawie i trzeba będzie pracować. Przyjechałam więc do Poznania i przez pierwsze trzy lata studiów miałam duży luz, w ogóle nie pracowałam, mogłam się uczyć.
Mimo że na roku było dwieście osób, pamiętano zazwyczaj cudzoziemkę – mnie – tak było wtedy.
M.C.: Ja też byłam jedyną cudzoziemką i studiowałam w Instytucie Wschodnim. Byłam osobą, która przyjechała stamtąd, ale na pierwszym roku, a nawet i na drugim wszyscy bali się w ogóle do mnie odzywać. Nie rozumiałam, czy to dlatego, że jestem cudzoziemką, z innego państwa? Czułam się samotnie na studiach. Odczuwałam, że mnie nie akceptują.
Miałam dokładnie tak samo, ale szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to interesowało. To nie jest kwestia strachu, tylko tego, że nie ma tutaj swobody i chęci do poznania nieznanego. Nie ma tego, jak to nazywam, skryptu, instrukcji, jak podejść do takiej osoby, o co zapytać, o czym pogadać. I oczywiście wszyscy się spieszą, gonią ich tysiące spraw i nie mają czasu się zastanowić. Bardzo ważny był dla mnie dostęp do literatury, języka, wiedzy. Z czasem zaczęłam rozróżniać, jak funkcjonują polscy studenci – zupełnie inaczej niż Niemcy, Bułgarzy czy Holendrzy.
Na przykład polscy studenci nigdy nie siadają w pierwszej ławce, tylko z tyłu, rzadko zadają pytania. Kończy się ćwiczenie i pytam o refleksje i… cisza, wszyscy milczą. Będąc studentką, zadawałam non stop pytania i w pewnym momencie grupa zorientowała się, że dobrze, że jestem. Bo podnoszę rękę, o coś pytam i oni mają święty spokój. Dlaczego ludzie się odsuwają? Nie chcą wejść w kontakt między sobą, interakcję, a przecież jesteśmy chyba zainteresowani tematem, skoro znaleźliśmy się w tym miejscu. Przez długi czas myślałam, że to jest kwestia instytucji, która po prostu tak działa, że ich krępuje, odsuwa, że ta przestrzeń jest wroga i dlatego ludzie trzymają się w kupie, na tyłach. Teraz obserwuję swoich studentów: robią to samo, mimo że mają o wiele przyjaźniejszą przestrzeń.
A.C.: Niezbyt dobrze wspominam czasy swoich studiów tutaj, odetchnęłam, kiedy wyjechałam na Litwę. Bardzo chciałam tam wyjechać. Wielu mnie pytało: „Litwa? Przecież to jakiś zacofany kraj”. A ja pojechałam i okazało się, że kiedy w Poznaniu otwierały się nowe media na uczelniach, to na Litwie funkcjonowały już od wielu lat. Poza tym tam na przykład od drugiego czy trzeciego roku studenci mieli bardzo dużo zajęć w języku angielsku. Nie wiem, jak jest teraz, ale w Poznaniu mieliśmy niewiele godzin beznadziejnego angielskiego, na żadnym poziomie. Jak jest teraz, kiedy jesteś wykładowczynią: studenci zadają pytania, ciekawi ich więcej?
Bardzo rzadko. Zależy też od grupy, intelektualna rozmowa jest chyba na lepszym poziomie, ale wciąż siadają daleko. Wciąż jest to poczucie zagrożenia, ktoś mi też uświadomił, że ludzie przychodzą na uniwersytety ze złymi doświadczeniami ze szkoły. Prowadziłam zajęcia na Uniwersytecie Sofijskim – to było zupełnie inne doświadczenie, ludzie się rzucają na ciebie. Czasem trzeba nawet postawić granicę, że ja już skończyłam, że czas iść…
Kto Ty jesteś?
Polacy często pytają, dlaczego tu przyjechałam. Kiedy pytają: „Skąd jesteś?”, to oznacza „nie jesteś stąd”. Następne pytanie, które pada, to: „Dlaczego przyjechałaś do Polski?”. Nie czułam nigdy, że jestem niemile widziana, ale te pytania: „Po co przyjechałaś? Czy masz tu rodzinę?” trochę stawiają do pionu, oznaczają, że musisz się wytłumaczyć. Mam w zanadrzu tysiąc i jedną historię, bo często zupełnie obcy ludzie mi zadają takie pytanie. Kiedy jesteś w Londynie, nikt cię nie zapyta: „Dlaczego przyjechałaś?” i „Jak na długo zostajesz?”. Gdy odpowiadałam, że przyjechałam na studia, od razu wypytywali, czy mam polskie korzenie. Nie, no nie mam, nie jestem z mieszanej rodziny – tu też się włącza kontekst, że Bułgaria to tak romantycznie odbierany kraj; było mnóstwo mieszanych małżeństw.
Polacy nie wiedzą, jak reagować w sytuacji, gdy stykamy się z obcokrajowcami. Według danych z ubiegłego roku w Poznaniu kartę stałego pobytu ma 2700 osób z zagranicy – to bardzo mało jak na duże miasto.
M.C.: Tak, ale jeśli weźmie się pod uwagę, że wiele osób przyjeżdża na wizie czy na przykład ma kartę pobytu czasowego, to ta liczba się podwaja. W tym roku liczba samych Ukraińców zwiększyła się o dwa, a może i trzy razy. Na przykład blok przy Kraszewskiego budowali Ukraińcy. Nie wiedziałam tego, ale ludzie mówili do mnie: „Pani jest z Ukrainy? Wie pani, że tam pracują Ukraińcy?”. Któregoś razu idę, a tam pudełka z materiałami budowlanymi opisane po ukraińsku przez pracowników, żeby pamiętali, gdzie i co leży.
Miałam trochę inną sytuację, bo Ukraińcy w Polsce to teraz norma. Jesteś Ukraińcem, więc przyjechałeś do pracy – odpowiedź gotowa. Dużo się zmienia, z Ukrainy przyjeżdża coraz więcej świetnych specjalistów: elektryków, ślusarzy i tak dalej, którzy znają języki. Większość pracodawców odbiera jednak Ukraińców jako tanią siłę roboczą.
A.C.: Dlatego Ukrainiec często nie może po prostu mieć lepszej posady. Ola Kuźmicz z Konsulatu Ukraińskiego w naszym wywiadzie mówiła o takich przykładach, że niestety czasami decyduje o tym fakt pochodzenia. Nawet jeśli Ukrainiec jest fachowcem w swojej dziedzinie, ma stosowne wykształcenie, ma doświadczenie – ale jest Ukraińcem i często z tego powodu w Polsce nie zdobędzie wyższego stanowiska.
Pracuję na slawistyce, gdzie jest najwięcej obcokrajowców, bo siłą rzeczy to są filologie obce, więc native speakerzy wszystkich języków południowo-wschodnich – to jest pewna reguła. Mało jest obcokrajowców na polonistyce i w tej chwili jestem jednym z niewielu adiunktów obcokrajowców na naszym wydziale. Sądzę, że język jest ważną granicą. Kiedy w pewnym momencie słychać, że jesteś bardziej stąd, niż że jesteś obcokrajowcem, to zapominają o twoim pochodzeniu. Dla mnie narodowość jest czymś zewnętrznym, łatwiej jest mi się utożsamiać z innymi kategoriami tożsamości niż z narodowością, ale jednak moja wewnętrzna geografia wiąże się z językami, w których czuję się zadomowiona.
A.C.: Są też „geografie sentymentalne”, na przykład Ukrainiec/ka spod Lwowa to prawie Polak/ka. Marta, miałaś taką sytuację z mieszkaniem, prawda? Dla właścicielki byłaś już bardziej swoja, bo spod Lwowa, a wcześniej nie miała ochoty wynająć ci mieszkania.
Kiedy będziesz miała dzieci?
Posiadanie dzieci – kobieta nigdy nie powinna się z tego tłumaczyć. Czasem się zastanawiam, skąd się bierze w ludziach to przekonanie, że mogą wejść do twojego życia butami, zapytać o tak intymne kwestie. Macierzyństwo to dla mnie bardzo pozytywne, wspólne doświadczenie, które usuwa granice wieku, narodowości. Kiedyś, w miejscu publicznym, obok mnie siedziała kobieta, różniłyśmy się wszystkim. Ona z botoksem w ustach, wysokie buty Louisa Vuittona, długie, pomalowane rzęsy, bardzo piękna blondynka. Siedziała z niemowlakiem, ja również. Nagle mój niemowlak wymiotuje, katastrofa, jestem cała mokra. Kobieta podaje mi chusteczki, pomaga, mówi: „Znam to, rozumiem”. Łatwiej pewnie być życzliwym dla osób, których się nie zna. Myślę też, że matki mają wszędzie pod górę… To nie jest ważne, czy Polska, czy Bułgaria, wszędzie mają bardzo ciężko. Pojawiają się pytania o inne rzeczy, które określają Twoją sytuację w danej chwili.
Zachowujemy czy usuwamy?
Aborcja w Bułgarii jest legalna, dostępna i wykonywana nieodpłatnie, na życzenie kobiety w szpitalach państwowych. Niestety nie ma takiego myślenia, że po takim zabiegu kobieta może potrzebować wsparcia – idzie po prostu na zastrzyk. Obowiązuje podejście: skoro się decydujesz, to po prostu jakoś sobie po tym radzisz. Nie ma problemu z dostępem do antykoncepcji, tabletki po są wydawane bez recepty. To nie oznacza, że sytuacja Bułgarek jest lepsza, bo jest i pay gap, i podwójna praca w domu – przyjmowana za normę – a także problem z przemocą domową. Jeśli chodzi o zdrowie i decydowanie o tym, czy chcesz mieć dzieci – to zależy to od ciebie. Moja studentka skończyła serbistykę i bułgarystykę. Zaszła w ciążę ze swoim mężem, który przyjechał odwiedzić ją podczas stypendium na Erasmusie w Bułgarii. Ciąża była dla nich zaskoczeniem, zupełnie tego nie planowali. Poszła do ginekologa na pierwsze badanie, by potwierdzić, że jest w ciąży i usłyszała pytanie: „Chce pani urodzić dziecko czy usuwamy?”. Ona na to: „Ale jak to? O co pan pyta?”. Lekarz: „Chce pani tego dziecko czy robimy aborcję?”. Wyszła z gabinetu oburzona i wkurzona. To zderzenie kulturowe. Kobiety w Bułgarii normalnie dostają takie pytanie, to administracyjna formalność, lekarz musi wiedzieć, co wpisać w kartę, czy kierować cię na kolejny zabieg, wizytę. To ciekawy przykład zderzenia innych światów. Oprócz tego różnego podejścia do ciąży, aborcji jest też aspekt zachowania lekarza wobec pacjentki. Czasem brakuje czasu dla pacjentki, zastępuje ją rutyna.
Bułgaria jest straszliwie patriarchalnym państwem, ale w inny sposób niż Polska. Na przykład w Bułgarii jest oczywiste, że mężczyźni gotują, jeśli nie potrafisz gotować, jesteś passé, to dziwne i niefajne. Bułgarzy często zachowują się jak południowi mężczyźni. Idziesz ulicą i ktoś cię zaczepia, gwiżdże albo komentuje, jak wyglądasz. To częste zachowanie również w sytuacjach formalnych i nie ma refleksji nad tym, że to, jak ty – kobieta – wyglądasz, nie powinno mieć znaczenia. Gdy jesteś na imprezie, w gościach – to jest inna sytuacja niż konferencja, sala wykładowa, gdzie spodziewasz się, że będziesz traktowana profesjonalnie, niezależnie od płci. W Bułgarii funkcjonuje myślenie: ty jesteś kobietą, ja jestem facetem – podobasz mi się, więc ci to powiem i zaproszę cię na kawę, może będę miał szczęście. To powoduje śliskie sytuacje. Przestrzegam zawsze swoje studentki, żeby były wyczulone na nie i dbały o swoje granice.
W Polsce już jest tak, że jeśli wykładowca flirtuje ze studentką, to jest coś mocno nie halo. W Bułgarii jeszcze nie ma tego postrzegania. Z jednej strony kobiety są wyzwolone i chcą robić to, na co mają ochotę, więc dlaczego nie mają flirtować z wykładowcą? Taka relacja ma też bardzo różne odcienie… Z drugiej strony mężczyzna może sobie pozwolić na takie komentarze. Dla mnie to jest bardzo patriarchalne i nie do wytrzymania, ale dla wielu osób w ogóle nie stanowi problemu.
M.C.: Myślę teraz o Ukrainkach, które przyjeżdżają do Polski. Często postrzega się je jako łatwo dostępne.
A.C.: Jak Polki w Wielkiej Brytanii.
Tu działa zasada „silny–słaby”. To się przekłada nie tylko na płeć, ale też na ekonomię: relację kolonizowany–kolonizator; kobieta jako towar pożądany przez zaborcę, kolonizatora. To poczucie, że ona jest bardziej dostępna, to towar z niższej półki, nie trzeba o niego walczyć. Bułgarki często są postrzegane jako prostytutki. Kiedy byłam młodsza, bardzo często zdarzało mi, że na przykład konduktor w pociągu informował mnie: „Pani z Bułgarii… Wie pani, że w Polsce jest dużo Bułgarek prostytutek?”. Panowie często pozwalali sobie na takie uwagi. To było jak sprawdzanie, czy przypadkiem ja również nie jestem prostytutką. Teraz mój wiek ratuje mnie przed takimi nieprzyjemnymi spotkaniami z płcią przeciwną.
Mało elegancji w tych umizgach, ale one są na przecięciu płci/narodowości i myślenia kolonialnego. Nieustannie jesteśmy w tym kręgu „silny–słaby” – to całkiem blisko układu ofiara–drapieżca. Jesteśmy wielkimi ssakami pod różnym względem. Wracamy znów do stanu zagrożenia, bycia daleko… bo bezpieczniej.
Nigdy nie zastanawiałam się, czy Bułgarki różnią się od Polek lub Ukrainek. Dla mnie nie ma podziału na polskie czy bułgarskie kobiety. Mogę mówić o kobietach, które mają dzieci i nie mają – to rozróżnienie jest mi bliższe. Albo o kobietach, które pracują zawodowo. Albo o kobietach, które uprawiają wspinaczkę, podróżują, albo wolą siedzieć w domu z książką… Podział ludzi ze względu na narodowość niewiele mówi. Choć mogę podać jeden przykład: w Bułgarii inaczej obchodzi się święta, inaczej niż na Ukrainie i w Polsce. Wciąż mnie dziwi, że urządzając święta, tak bardzo dba się o posiłki, ale że jest to na barkach jednej osoby i zamienia się w sytuację stresującą. W Bułgarii podczas świąt kobiety tworzą atmosferę, powinny mieć dobry humor, być obecne. W Bułgarii jest tak, że o dwunastej pijemy kawę w piżamach, a potem cała rodzina rusza do kuchni, każdy dostaje zadanie: wszyscy kroją, mieszają. I wspólne gotowanie zamienia się wkrótce w imprezę. Otwieramy wino, jemy posiłek, który był robiony razem. Nie ma tego stresu, nie jest tak, że jedna osoba obsługuje kilkanaście innych. Tylko teraz pytanie: czy to kwestia kulturowa, czy pozycji kobiet, czy może funkcjonowania rodziny albo czy jest to związane z religią? Bułgaria jest krajem ateistycznym. W Polsce jako studentka mieszkałam w pokoju z dziewczynami, kobietami, które były praktykującymi katoliczkami; wywiesiły krzyż nad drzwiami wejściowymi, nie pytając mnie o zdanie. Po prostu przyjęły, że to jest norma, taka niekwestionowana sprawa. Przez długi czas zastanawiałam się, co z tym zrobić. Do dziś utrzymuję z nimi przyjacielski kontakt i właściwie nigdy nie powiedziałam im, że mi to przeszkadzało. Wtedy stwierdziłam, że zostawię to na boku – tę bardzo ważną różnicę, żeby ona sama jakoś się rozwiała i istniała… To było bardzo ciekawe, bo poznałam te dziewczyny bliżej, one mnie również poznały i widziałam, że możemy dogadać się mimo tych różnic.
A.C.: Byłam ostatnio w Warszawie, spędziłam tam kilka dni. Jadąc taksówką, widziałam napis-motto: „Ludzie ludziom zgotowali ten los” z „Medalionów” Nałkowskiej, ale ten napis na słupie był przerobiony. Pierwsze słowo „ludzie” – było przekreślone i zastąpione „Niemcy”. I była to graficzna koncepcja.
Dla rodziny mego męża Ukraińcy są wszyscy po prostu Ukraińcami i to, że ktoś jest Ukraińcem, natychmiast wyjaśnia wszystko. Ja próbuję im wytłumaczyć, że są Ukraińcy tacy i są inni, i że na pewno tu przyjeżdżają ludzie z różnych warstw społecznych, z różnym zapleczem kulturowym, z różną edukacją i tak dalej. I że jeśli ktoś jest Ukraińcem, to tak naprawdę jeszcze nic nie znaczy. Dla mnie to jest bardzo trudne. Wydaje mi się, że jak się jest osobą, taką ze średniej statystycznej, to nie ma czasu na refleksję. Po prostu wyobraź sobie taką osobę: codziennie rano do pracy, potem zajmujesz się dziećmi, obiad. Rutyna. Nie ma czasu na zastanawianie się. Jesteś bombardowana doniesieniami, zmanipulowanymi informacjami. Ludzie zaczynają w to wierzyć nie dlatego, że chcą, ale dlatego, że trafiają do nich te emocje. Być może nie mieli momentu w swoim życiu, na studiach, by zagłębić się w te problemy. A jeszcze jeśli słyszeli kiedyś od swojej babci, prababci: Żydzi byli tacy, a tacy…
Brak refleksji jest groźny. To są najłatwiejsze podziały: Polka, Ukrainka, Bułgarka. I wszystko jasne. To ogromny kłopot, jak szybko potrafimy zawierzyć czarno-białym obrazkom i takim podziałom, stereotypom. To się dzieje szczególnie wtedy, gdy ludzie są w stresie, mają poczucie zagrożenia, martwią się o pracę, o codzienność. Nie muszę ich poznawać, nie chcę, oni mogą zabrać mi pracę. Moim zdaniem trzeba walczyć z kapitalizmem i patriarchatem, by nie było nacjonalizmu. Walka bardzo nierówna. Nacjonalizm się mocno odradza, wszędzie. W Bułgarii również.
A.C.: Łódź, gdzie zaczęłaś swoje życie w Polsce, kojarzy mi się jako bardzo antysemickie miasto…
A znacie polskie miasto, które nie jest antysemickie? To, że w Poznaniu nie widać aż tylu swastyk, nie oznacza, że ich nie ma. Poznań jeszcze ma to w sobie, że jest schludnym miastem, swastyki są szybko usuwane. To specyficzna schludność, taka pruska.
A.C.: Jak oswajałaś się z Poznaniem?
Miałam szczęście, że trafiłam na zajęcia fakultatywne o feminizmie Agnieszki Gajewskiej. W Pracowni Krytyki Feministycznej spotkałam profesorkę Ewę Kraskowską, była Lucyna Marzec. To środowisko naukowe i ta tematyka bardzo mnie interesowały. Gdyby nie te kobiety i ta pracownia, to ja bym szybko stąd wyfrunęła.
Mam niebywałe szczęście do kobiet, ciągle spotykam odlotowe kobiety. Bardzo ważne były dla mnie dwie bułgarskie pisarki: Dora Gabe i Błaga Dimitrowa oraz profesorka z Bułgarii, Miglena Nikolchina. Wielkim odkryciem była dla mnie Maria Janion, jej seria „Transgresje” mocno mnie przyszpiliła do polskiej kultury. Z Agatą Rosochacką nieco później zrobiłyśmy razem film na temat ciała, przeżywania przyjemności, wzięły w nim udział kobiety o różnej orientacji seksualnej. To była dla mnie świetna okazja do spotkania, rozmowy z ciekawymi kobietami. Bardzo lubię hasło Adrienne Rich, że więź między kobietami jest często narażona na dyskredytację w systemie, w jakim żyjemy. Ale kiedy ta więź już się pojawi i istnieje, to ma ona ogromny potencjał, może zmieniać świat, ma siłę wywrotową. I wierzę w to, że tu, w tej więzi między kobietami jest potencjał zmiany.
The connections between and among women are the most feared, the most problematic, and the most potentially transforming force on the planet. (Adrienne Rich)
M.C., A.C.: Czego sobie życzysz z okazji Dnia Kobiet?
A czego bym życzyła kobietom na ósmego marca? Zdrowia, dużo siły, władzy, pieniędzy, wspierających koleżanek i przyjaciółek, a także partnerów/partnerek, rozmaitych możliwości solidarnej współpracy, inspirujących spotkań, feministycznych kooperatyw i sprawczości. I jeszcze przyjemności i chwil totalnego delektowania się życiem.