„Dziecko w śniegu” Włodka Goldkorna to esej-polifonia: o żydowskim (prze)trwaniu w powojennej Polsce; o próbach zasiedlenia krajobrazu po Zagładzie; o wygnaniu i powrocie; wreszcie, czy przede wszystkim, o pustce i jej upamiętnieniu z perspektywy „drugiego pokolenia” po Szoa. To książka nietypowa – dlatego, że pisana z pozycji hybrydycznej: Żyda (z pochodzenia), Polaka (z języka), Włocha (z przymusu, ale i z wyboru), ale także dzięki introspektywnemu dystansowi autora. Jako outsider, Goldkorn pisze w poprzek uproszczeniom, za to z namysłem i bez emfazy, konsekwentnie stosując się do Celanowskiego epigrafu („Wsłuchaj się, wpatrz się, wypowiedz”). Tak pojmowana powściągliwość decyduje o oryginalności „Dziecka w śniegu”, w którym autor swoją pamięć kształtuje „przeciw własnemu komfortowi”, jak napisałby Jan Błoński.
To właśnie poczucie dyskomfortu i zagubienia jest toniką tej książki. Powrót autora do rodzinnych Katowic staje się pretekstem do wędrówki w czasie i przestrzeni: od dzieciństwa spędzonego w gomułkowskiej Polsce, po pracę z pamięcią (p)o Zagładzie. Goldkorn wspomina świat, który zniknął podwójnie: historię przedwojennej wspólnoty polskich Żydów zamordowanych w Szoa oraz powojennej społeczności ocalałych, zmuszonych do emigracji po Marcu ’68. To świat-palimpsest: poniemiecki, nieciągły, naznaczony (nieraz dosłownie) wspomnieniem traumy, o której przypominają talerze i sztućce ze swastyką, trzymane w meblach oznaczonych plakietkami „Własność Trzeciej Rzeszy”. Goldkorn odmalowuje Górny Śląsk jako region przechodzący z rąk do rąk, z niecodziennymi sojuszami, które zawiązują między sobą Inni – śląscy górnicy-weterani Wehrmachtu i żydowscy ocalali – i z równie niecodziennymi grami, w których dzieci przepracowują graniczne doświadczenia rodziców. Katowice to również wspomnienia dzieciństwa w cieniu Zagłady, gdzie wariacją na temat gry w policjantów i złodziei jest zabawa „w Auschwitz”, oraz dysonansu poznawczego w konfrontacji z banalnością zła – zdjęciem Eichmanna z procesu w Jerozolimie, które utkwiło w pamięci autora („Nie mogłem pojąć, że kat, potwór, diabeł wcielony mógł się pokazywać i pozwalał się fotografować w filcowych kapciach”, s. 94).
Wspominając przedmarcowe dzieciństwo, Goldkorn sprawnie porusza się między nakładającymi się na siebie, często wzajemnie skonfliktowanymi, rejestrami pamięci o Polsce (po)wojennej. Retrospekcje z życia prywatnego i ideowego – Żyda, Polaka, dziecka ocalałych, syna ideowego trockisty – snuje w kontekście etnocentryzmów: polskiego i żydowskiego. Oglądana w hotelowym pokoju relacja z pogrzebu komunistycznego prokuratora (oskarżyciela w procesie „Inki”?) jest asumptem do zestawienia bólu etnosów i wpisanych w nie konfrontacyjności i plemienności.
Napięcia te Goldkorn rozgrywa przenikliwie, podkreślając relatywność pamięci o przeszłości, którą warunkują partykularyzmy: psychologiczny, kulturowy i polityczny. Autor z wielką delikatnością uwzględnia dominującą narrację polskiej pamięci zbiorowej:
Podczas gdy nasi ojcowie otrzymywali mieszkania, pensje i przywileje, inni polscy patrioci, prawdziwi bohaterowie, często osoby, które pomagały Żydom, byli zamykani w więzieniach, torturowani, skazywani na dożywocie albo na karę śmierci (s. 62).
Wspomina dziadka ze strony ojca, który złapany przez hallerczyków, ocalił honor (i brodę) dzięki przyzwoitości ich dowódcy. Dystansuje się od popkulturowego wyobrażenia sztetlu, którego źródeł upatruje we współczesnej nostalgii za minionym („Ówczesny sztetl przypominał piekło. Królowały tam brud i głupota, bieda i wyzysk”, s. 31).
Uznanie racji polonocentrycznej historiografii – i krytykę tęsknoty za hermetycznością żydowskich wspólnot w przedwojennej Polsce – trudno jednak u Goldkorna sprowadzić do prostego symetryzmu. Autor używa empatii jako swoistego quid pro quo, niejako zmuszając czytelnika do wsłuchania się w opowieść równoległą, historię polskich Żydów, którzy w powojennej Polsce zostali nie po to tylko, by współtworzyć socjalizm (ten zresztą szybko pokazał, że ma swoich współbudowniczych w głębokim poważaniu), lecz przede wszystkim ze względu na pamięć o stracie. Nie pomimo Zagłady, ile ze względu na nią. „Dziecko w śniegu” jest więc opowieścią o ofiarach, sprawcach i beneficjentach. Skalowaną i subtelną. Niewygodną, bo przywołującą to, o czym wielu chętnie by dziś zapomniało, i co do niedawna życzeniowo uznawaliśmy za przepracowane.
Jak choćby to, że wojenna apokalipsa nie dotknęła wszystkich równo, jak popadnie; że niezależnie od zaklinania terminologii (przez polskiego premiera) czy eksternalizacji winy (przez polskiego prezydenta) „sprawcami [Szoa] byli ludzie – naziści i ich wspólnicy” (s. 17), bynajmniej nie żydowscy. Że nie było przed Zagładą gdzie uciekać, bo o ile dla przedstawicieli polskich elit – Karskiego, Lutosławskiego, Miłosza – wieś była bezpieczną przystanią, o tyle dla Żydów – co wymiernie pokazują liczby – ucieczka na prowincję, trudna sama w sobie, oznaczała najczęściej odroczenie wyroku śmierci, którego (współ)wykonawcami byli nierzadko polscy sąsiedzi. Ci ostatni – jak przypomina Goldkorn (a przed nim wielu innych, w tym Henryk Grynberg, obaj Łozińscy, Marcel i Paweł) – konfrontowani z prawdą, odczuwali raczej zażenowanie niż wstyd. Różnica między tymi pojęciami jest pozornie niewielka, ale to różnice właśnie, tyleż drobne, ile dobitne, decydowały o życiu i śmierci, i różnice te autor znakomicie wychwytuje, kiedy pisze o akcji pociągowej, pogromie kieleckim, powrotach ocalałych czy tytułowym dziecku w śniegu – porzuconym zimą w lesie dziecku ciotki Goldkorna, którego kryjówkę ktoś odkrył. O tym, kto odkrył i czym to groziło, Goldkorn taktownie nie wspomina. Nie musi, chociaż wydaje się, że być może powinien po rewizjonistycznym faux pas Mateusza Morawieckiego – dokonanym, co symptomatyczne, w Monachium z nonszalancją, która w zakłopotanie wprawiła nawet towarzyszącego mu na scenie kanclerza Austrii, w wybielaniu wojennej historii nie mającej sobie równych.
Nie chodzi więc Goldkornowi o skłonienie czytelnika do samobiczowania. Pisanie przeciw własnemu komfortowi nie jest buchalterią, bo zaszłości i traum nie da się sprowadzić do bilansu zysków i strat. Można je przepracować tylko w duchu szczerości, który dogłębnie przenika „Dziecko w śniegu”. Szczerość Goldkorna wynika z silnego poczucia sprawczości i samookreślenia autora, ucznia Marka Edelmana i spadkobiercy bundowskiego etosu. „Dziecko w śniegu” to książka pisana z perspektywy „przynależności bez utożsamiania się” (s. 149). To wypadkowa dzieciństwa spędzonego w Polsce „po Szoa” i „pomimo Szoa” (s. 58), młodzieńczej fascynacji lewicowym syjonizmem (w domowej biblioteczce Goldkorna seniora książki Szolema Alejchema sąsiadowały z pismami Trockiego), wreszcie żydowskości symbiotycznie związanej z polską kulturą i krajem („Naszą ojczyzną jest Polska i nie mamy innej flagi niż polska” – to raz jeszcze Goldkorn senior), w którym Żydzi żyli, walczyli, i ginęli – nawet jeśli dziś odmawia im się rocznicowych syren.
Kłania się w tym miejscu drugi epigraf książki, to jest wers otwierający wiersz Mandelsztama „Książki tylko dziecinne czytywać” (oraz wersety kolejne, których Goldkorn w swojej powściągliwości nie dopowiada: „Jestem życiem śmiertelnie zmęczony, / Ja od życia już nic nie przyjmuję, / Ale biedną tę ziemię miłuję, / Przecież na niej zostałem zrodzony”). Zaszczepiona w dzieciństwie przez ojca polskość Goldkorna dojrzewa na wygnaniu, wypływa ze świadomej decyzji, dokonanej – raz jeszcze – przeciw własnemu komfortowi, poza ojczyzną, po bundowsku („Zdecydowałem, że jestem Polakiem, kilka lat po tym, jak władze tego kraju odebrały mi obywatelstwo”, s. 147). Tak konstruowana optyka wyostrza spojrzenie z oddali: na siebie i swoją przeszłość; na Polskę jako społeczeństwo oddalone (geograficznie i mentalnie) od obserwującego je autora; last but not least, na pustkę po Zagładzie i problemy towarzyszące jej upamiętnianiu.
Rozważania o instytucjonalizacji pamięci Szoa i pułapkach pamięci wtórnej – takich jak próby utożsamienia z ofiarami w „drugim pokoleniu” – są chyba najsilniejszą stroną ‘Dziecka w śniegu”. Rozpoczyna je sugestywny opis wizyty autora w Auschwitz-Birkenau w mroźny, zimowy dzień. Obóz przesłania mgła (może smog, jako że wizyta ma miejsce w styczniu). Konserwatorzy wymieniają przerdzewiałe fragmenty drutu kolczastego, ktoś wylewa fundamenty pod rekonstrukcję baraku. Na ekspozycji włosy, buty, walizki, fotografie-noematy. „Wiele okropności i mało refleksji” (s. 181). Goldkorn pokazuje Auschwitz jako miejsce-totem: hiperrzeczywiste, odpowiadające na zapotrzebowanie rekonstrukcji przez symulację. Obóz jako mimowolne zaprzeczenie charakteru Zagłady, która w zamierzeniu przebiegała po kryjomu – w fabrykach śmierci, na polach, w lasach – jednak jej globalnym symbolem pozostaje właśnie Auschwitz.
Przytaczając spór Lanzmanna z Didi-Hubermanem na temat (nie)przedstawialności Zagłady, Goldkorn opowiada się po stronie tego ostatniego. Przyznaje, że choć niemożliwe jest przedstawienie ostateczności Szoa, nie sposób nie odnieść się do dokumentujących ją fotografii, nawet śladowych i fragmentarycznych. Bliżej jednak autorowi do formuł upamiętnienia Zagłady, które „nie próbują udawać rzeczywistości” (s. 213). Odnajduje je w miejscach pamięci po obozach Aktion Reinhardt – Treblince, Sobiborze i Bełżcu, gdzie rozkopywane przez lata masowe groby zalano ciemną magmą i opatrzono plakietkami z nazwami miejscowości, z których pochodzili deportowani. Po polsku i w jidysz, „w językach, w których mówili, śnili i wyrażali ostatnią myśl” (s. 212). Bełżec jako (nie-)miejsce pamięci – położone przy tranzytowej trasie na Ukrainę, więc przez większość przejezdnych omijane – jest dla autora miejscem bardziej stosownym do refleksji nad pamięcią niż przyciągający tanatoturystów i polityków Auschwitz-Birkenau.
W przeciwieństwie do Auschwtiz, Bełżec nie poddaje się sakralizacji („Komory gazowe były narzędziem zbrodni, nie miejscami kultu, które należy czcić”, s. 197). Jego zastygła amorficzność jest symbolem mało plastycznym. Opiera się pozytywistycznej pedagogice, również dlatego, że stosunkowo niewiele o obozie wiadomo – zachowały się dwie relacje ocalałych, pierwsza z nich autorstwa Rudolfa Redera, lwowskiego fabrykanta który krótko po wojnie wyjechał z Polski; relacja drugiego, Chaima Hirszmana, jest niepełna, bo jako Żyda-komunistę zabiła go w czynie patriotycznym lubelska młodzieżówka antykomunistyczna, w 1946 roku. W marcu, miesiącu Żołnierzy Wyklętych.
Tyle, jeśli chodzi o dygresyjną pedagogikę, której zresztą Goldkorn byłby zapewne przeciwny, bo uważa ją za narzędzie przeciwskuteczne. Że lekcja wyciągnięta z Zagłady była w najlepszym razie pobieżna, wszyscy wiemy. Formułka „Nigdy więcej” zaklina niemożliwość ludobójstwa i trudno nie odczytać jej dziś przewrotnie jako uśpionej potencjalności. Nie pomaga ona w dociekaniach na temat zła, sprzyja bowiem nadawaniu sensu pustce i projektowania na nią własnej nadziei. Dydaktyzm, pisze Goldkorn, jest gorszy od strachu, ponieważ feel-good stories zakładają „niezgodę na zrozumienie, w jakim stopniu zło jest zakorzenione w każdym z nas” (s. 166). I nie chodzi autorowi o zbiorowe uderzenie się w piersi i uznanie, że byliśmy oprawcami, ale o uznanie drzemiącego w nas potencjału do zła.
Autor „Dziecka w śniegu” metodą empiryczną dochodzi również do odrzucenia innego narzędzia upamiętniania, to jest afektu. Goldkorn przejmująco pokazuje niemożliwość odtworzenia doświadczeń pokoleń poprzednich, na przykład kiedy w łódzkim hotelu wynajmuje pokój, w którym przed wojną często nocował jego dziadek, Maurycy-Mosze („Nie mogłem zasnąć, ani śnić – na co liczyłem – że jestem moim dziadkiem”, s. 35). Albo kiedy na gruzach komory gazowej w Birkenau próbuje wyobrazić sobie swoją babcię, Taube („Wzywam dybuka, ducha, który wchodzi w ciało żywych, i proszę go, by wstąpił we mnie”, s. 191). Jako dziecko ocalałych, Goldkorn odczuwa Zagładę poprzez pryzmat pustki, niemożliwości zrozumienia i wynikającego z nich poczucia absurdu. Bezskuteczność afektywnych prób złagodzenia bólu „drugiego pokolenia” po Szoa – samą tę definicję Goldkorn opatruje zresztą krytycznym komentarzem – trafnie oddaje trzeci, ostatni epigraf „Dziecka w śniegu”, cytat z wiersza „Sarajevo Sings” bośniackiego poety Abdulaha Sidrana („Cisza i pustka wokoło”).
Napisany po oblężeniu Sarajewa i masakrze w Srebrenicy wiersz Sidrana, którego wujek zginął w obozie chorwackich ustaszy w Jasenovacu, wydaje się kluczowy dla Goldkornowskiej pracy z pamięcią. Wynika ona z lekcji pobieranych u Marka Edelmana podczas wojny na Bałkanach. Jest to pamięć, która nie tyle petryfikuje rzeczywistość, ile ją przekształca: jej funkcją jest wywołanie skandalu (autor przywołuje tu Edelmanowskie porównanie Sarajewa do Auschwitz). Goldkorn broni instrumentalizacji pamięci pod warunkiem, że staje ona w obronie „uciśnionych, porzuconych, tych, których władza pozbawiła nawet głosu” (s. 146). Pamięć instrumentalizowana w imię oficjalnych narracji kostnieje. Zaciera różnice między (współ)sprawcami, ofiarami i ratującymi je jednostkami. Podważa rangę bohaterstwa, sugerując, że było ono normą.
Goldkorn opowiada się zatem po stronie tych, którzy bronią przekonania o pamięci Szoa jako funkcjonalnym „języku rewolty” (s. 160): międzypokoleniowym, kontestującym pomnikowość, stającym w obronie pokrzywdzonych. Można odczytać „Dziecko w śniegu” jako esej z kategorii przeszłości praktycznej, rozumianej za Haydenem Whitem jako działanie o charakterze etycznym. Przeszłość praktyczna zakłada konfrontację materiału faktograficznego z problemami pragmatycznymi – od spraw codziennych po kwestie polityczne. Jest to zatem historia stosowana, która korzysta z przekazów historycznych we współczesnych sytuacjach kryzysowych (jak np. w „Czarnej ziemi” Timothy’ego Snydera). A więc raczej pamięć porównawcza niż toporny preskryptywizm.
Równoległość spojrzenia Goldkorn funkcjonuje nie tylko dzięki wspomnianemu już zestawieniu pamięci zbiorowych, ale również dzięki puentującym je scenom-miniaturom – pasażom z przeszłości i teraźniejszości. Historia rozpada się w nich na obrazy, a nie opowieści – efekt zrozumienia daje suma pasaży-niedopowiedzeń, które jak Benjaminowskie monady dopełniają myśl autora. Są to obrazy bolesne, choć niepozbawione humoru. Mamy więc celników, którzy przeszukując bagaż wypędzonych, nieświadomie mówią Tuwimem; paksowskiego publicystę, w zależności od koniunktury filo- lub antysemitę; zero-jedynkową reakcję warszawskiej spacerowiczki na zamalowany mural z Markiem Edelmanem („My mamy swoich bohaterów. Edelmana niech sobie wieszają w getcie!”, s. 246); wreszcie liczne frazy-klucze („Opuściłem Polskę w sześćdziesiątym ósmym”, s. 72), dokuczliwie przypominające, że o pewnych sprawach wciąż mówimy w Polsce za pomocą kodu („W jej oczach pojawia się błysk. Zrozumiała”, s. 72).
Jeśli się do czegoś w książce Goldkorna przyczepić, to głównie do spraw kosmetycznych, na przykład do braku redakcji fotografii autorstwa Neige De Benedetti, które poprzedzają poszczególne rozdziały. Uważna lektura rozwiewa większość wątpliwości, jednak niektóre obrazy – kamieniczki ormiańskie w Zamościu, modernistyczne kamienice w Katowicach (?), fragment muru getta w Warszawie (?) – byłyby bardziej klarowne, gdyby opatrzono je podpisami. Zwolennikom dyskursów sakralizacji i uniwersalizacji Szoa (z różnych powodów) nie w smak będzie zapewne post-Edelmanowska instrumentalizacja pamięci w obronie wykluczonych. Można również przypuszczać, że w erze pedagogiki bezwstydu powściągliwy esej-medytacja Goldkorna zagłuszy wrzawa słów-talizmanów (Drzewko dla Narodu / Karski / „Żegota” / Sendlerowa / Ulmowie). Na przekór wzbierającemu resentymentowi warto jednak sięgnąć po „Dziecka w śniegu”, bo subtelność w erze krzyku jest wartością trudną do przecenienia.
Włodek Goldkorn, „Dziecko w śniegu”
tłumaczenie: Joanna Malawska
Czarne
Wołowiec 2018