Kontynuacja wydanej pięć lat temu powieści „Dzieciństwo Jezusa” po raz kolejny wykorzystuje tę postać wyłącznie w tytule. Podobnie jak w poprzednim tomie, w „Latach szkolnych Jezusa” chłopiec nosi imię Davíd, a cała akcja powieści rozgrywa się nie tylko współcześnie, ale i bardzo daleko od Bliskiego Wschodu. Analogii jest jednak więcej – zarówno tych głębszych, jak i gier z czytelnikiem, które nierzadko ocierają się o osobliwą parodię biblijnych wątków.
Stałych czytelników prozy Johna Maxwella Coetzeego w Polsce zaskoczy na pewno zmieniona szata graficzna powieści. Po kilkunastu tomach opracowanych graficznie przez Witolda Siemaszkiewicza doszło do zmiany, której trudno nie skomentować. Wizualność serii powieściowej autora była dobrze rozpoznawalna i, wydaje się, spójna z charakterem tej prozy. Zmiana nie musi być oczywiście zła, mimo że uważam nową odsłonę za słabo korespondującą z zawartością książki oraz autorską sygnaturą. Największe jednak wątpliwości można mieć do rozkrojenia w ten sposób cyklu. Tom pierwszy został wydany w stylu znanym ze wszystkich tomów, tom drugi natomiast jest już zupełnie inny. Skąd ta decyzja? Trudno powiedzieć. Gdyby została zrealizowana przy otwarciu nowej serii o losach Jezusa, byłoby to bardziej jasne. Wydaje się, że wydawnictwo chce wzbudzić zainteresowanie nowych czytelników – może już niekoniecznie Coetzeem, ale tytułem i tematem książki.
Jestem skłonna przyznać, że to kwestia relatywnie błaha, ale mimo wszystko niezrozumiała. Skłania mnie też do postawienia oczywistego pytania o to, czy „Lata szkolne Jezusa” można czytać osobno, bez pamięci poprzedniej powieści. Wydaje się to trudna i nieco wysilona strategia, nawet jeżeli drugi tom jest bardziej interesującą lekturą. Nie widzę jednak uzasadnienia dla zawieszenia historii Davída, który na statku znajduje nową rodzinę – przybranego ojca, Simóna, wybierajacego dla niego jako nową matkę młodą kobietę, Inés.
Ciekawa kwestia języka hiszpańskiego orbituje wokół literackiego tematu, który powraca w powieściach – mowa oczywiście o „Don Kichocie”. Język to jednak nie tylko język hiszpański, to przede wszystkim nowy język, którego na przykład Simón dopiero po jakimś czasie zdecyduje się porządnie nauczyć w piśmie. Nieprzypadkowo ma to miejsce, gdy jego syn zdaje się coraz mniej od niego zależny, on zaś – coraz bardziej zredukowany w swoich potrzebach, pozycji rodzinnej i społecznej. Nowa rodzina dociera do hiszpańskojęzycznego kraju bez nazwy, gdzie można dostrzec socjalistyczną utopię w stanie rozkładu. Sygnały kontekstów kulturowych i politycznych są jednak bardzo wyraźne – od kondycji bohaterów, którzy pozbawieni są już namiętności, a ich uboga dieta składa się z fasoli i chleba. Także typ pracy i stosunek mieszkańców do niej skłania do wyciągnięcia podobnych wniosków. Nowa rodzina, która przybywa do tego miejsca, zaczyna swoją historię od nowa. Nowa rodzina, nowe imiona, nowe tożsamości, nowa pamięć. Tych „prawdziwych” nie udaje się nigdy odnaleźć.
To wątek, który powraca wielokrotnie, również w drugiej powieści. Także Davíd, który – w charakterystyczny dla prozy Coetzeego sposób – jest dzieckiem obdarzonym nadzwyczajną jak na swój wiek świadomością filozoficzną i moralną, stawia pytania i snuje refleksje na ten temat. W drugim tomie rodzina, podążając wcześniej za gwiazdą, mieszka już w innym miejscu – pod pewnymi względami podobnym, choć przyjazność mieszkańców jest najmocniej wyeksponowana jako różnica. W prowincjonalnej Estrelli mieści się Akademia Tańca, do której uczęszczał będzie Davíd. Ostatecznie właśnie kwestia rozpoczynania nowego, uchodźczego życia z amputowaną pamięcią o przeszłości lokuje się w centrum zainteresowań autora. Nie zaskoczy to czytelników zaznajomionych z jego prozą. I w tym przypadku dominuje pasja do rozważań intelektualnych, poszukiwanie idei i powiązanych z nią problemów moralnych, nie zaś historia, akcja czy nawet bohaterowie. Coetzee eksploruje tę historię – bardzo skądinąd interesująco przeszczepioną na współczesny, pozbawiony jednoznacznie obecnej transcendencji grunt – nie w poszukiwaniu prawdy o bohaterze czy jego opowieści, ale prawdy idei, myśli, koncepcji. Ta strategia i decyzja pisarska konsekwentnie odsuwa autora od fikcji sensu stricte czy też – dokładniej – powieściowej prozy. To, co zaznacza się w całości pisarstwa Coetzeego bardzo wyraźnie – zainteresowanie problemem raczej niż opowieścią – w ostatnich latach wciąż narasta. „Lata szkolne Jezusa” należy więc chyba już rozpatrywać gdzieś pomiędzy powieścią a traktatem idei.
Zaskakująca decyzja, aby znaczną część rozważań w powieści poświęcić tańcu i liczbom, ma swoje konsekwencje. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że niektóre fragmenty zastawiają pułapki na czytelnika. To ślepe ulice, pozorne metafory, które do niczego nie prowadzą, a ich – nierzadko nieco tandetna – symbolika pokazuje wadliwość nie tylko świata bohaterów, ale zgubnych oczekiwań czytelnika. Simón przoduje w udowadnianiu, że Davíd, mimo niezwykłych uzdolnień, jest po prostu małym chłopcem. To jego zguba i zbawienie zarazem. Przyziemność i ofiarność Simóna nie wynikają z głębokiej wiedzy na temat skomplikowanej podmiotowości syna, raczej z jego bezwarunkowego oddania i prostoty serca. To niewątpliwie najciekawsza postać z powieści, jako jedyna pokazana z przejęciem i czułością ze strony narratora. Dopatrywać się można w Simónie podobieństwa do wielu bohaterów powieści Coetzeego – „Powolnego człowieka”, a nawet Michaela K. Interesująca jest pod tym względem seria scen opisujących udział ojca Davída w kursie pisania, w którym przekracza on ramy przewidziane dla kursantów i nauczycielki. Jego spojrzenie – również powtarzające schemat z kilku poprzednich powieści – na kobietę wynika nie tyle z zakochania czy pożądania, ile z pragnienia pełnego uczestniczenia w życiu. To zresztą nie jedyny fragment powieści, w którym namiętność rozważana jest jako problem – nie tylko w poszczególnych relacjach czy sytuacjach, ale jako ogólniejsza kwestia. Czym jest człowiek, który nie odczuwa namiętności? Czy poza bólem i dramatem namiętność przynosi jakiekolwiek dobro? Nie odnajduję w tych dywagacjach wiele odkrywczych refleksji. Z czasem nieco nuży zatrzymywanie akcji, aby podywagować na podobne tematy (nie zawsze szwów nie widać). Zamysł jest zrozumiały, podobnie funkcja podobnych fragmentów. Narratorski chłód Coetzeego nie dla wszystkich czytelników jest akceptowalny i nie wszystkich pociąga. To zrozumiałe, mimo że w żadnym stopniu nie podzielam tego poglądu i wrażenia. Dla mnie zawsze jest najważniejszą cechą jego pisarstwa, przekrawającą ludzką egzystencję w najbardziej dotkliwym punkcie. W najnowszej powieści Coetzee nie osiąga własnego poziomu mistrzostwa, mimo że pojawiają się fragmenty, wobec których trudno przejść obojętnie. Nie przeszkadza mi wykoncypowana podmiotowość bohatera, który – podobnie jak w poprzedniej części – mimo prostolinijności i parania się najprostszymi pracami osiąga niebywały poziom autorefleksji i świadomości filozoficznej. Psychologiczne prawdopodobieństwo i realizm to nieodpowiednie miary dla tej literackiej konstrukcji. Simón pisze na zajęciach list:
Nadal czuwałem nad matką i dzieckiem i dbałem o ich dobro. Kiedy to dobro zostało zagrożone, przywiozłem ich do Estrelli, gdzie przyjęto nas życzliwie i gdzie chłopiec – znany pod imieniem Davíd i mieszkający obecnie wraz ze swoją matką Inés oraz wujkiem Diegiem – szybko się rozwija. […] Obecnie muszę się pogodzić – choć niechętnie – z tym, że moje zadanie dobiegło końca; chłopiec chyba mnie już nie potrzebuje. Pora, żebym zamknął pewien rozdział swojego życia i otworzył nowy. Otwarcie tego rozdziału jest powiązane z moim zamiarem, aby nauczyć się pisać – powiązane w sposób, który na razie pozostaje dla mnie niejasny.
Pomijając nieco wysilone parodystyczne wymiary biblijnych odniesień (odnalezienie wina przez chłopca; spis powszechny; jego deklaracje, że nie ma rodziny, tylko po prostu jest; koń El Ray, który po trzech dniach powraca do zdrowia, zgodnie z zapowiedzią dziecka itp.), cała powieść napisana jest z wielkim namysłem i głębią właściwą tematowi. W „Latach szkolnych Jezusa” Davíd staje się aktywnym uczniem Akademii Tańca, której dyrektorka jest edukacyjną wizjonerką/szarlatanką. Stosunek rodziców chłopca zarówno wobec kobiety, jak i nietypowych metod nauczania (liczby, gwiazdy, taniec) jest zmienny, w przeciwieństwie do kilkulatka, który wielokrotnie stwierdza, że to tam wiedzą, kim jest. Rodzice zaś, szczególnie Simón, pozbawieni są możliwości poznania jego głębokiej tożsamości. Jawne nawiązanie do biblijnego Jezusa poddawane jest tutaj daleko idącej rekonfiguracji. Decyzja, aby odciąć odniesienia religijne i pozostawić bohaterów na ziemskim poziomie relacji, bez bezpośredniego odniesienia do „prawdziwego ojca” sprawia, że dramat rodzinny szybko ewoluuje w relację ojca/ojczyma i przybranego syna, która oparta jest raczej na obserwacji i oddaniu aniżeli zrozumieniu czy bliskości. Nieprzypadkowo z horyzontu dość szybko znika matka, wyraźnie niezbyt interesująca dla narratora. Bardziej zajmujące okazują się tu relacje trzech mężczyzn: Davída, Simóna oraz Dmitriego (odźwiernego w Akademii). Po zbrodni, do której dochodzi w Akademii, to ten trójkąt ma największe znaczenie. Wtedy też Coetzee osiąga ten poziom tekstu, który przestaje skrywać się w cieniu prozy, a już wprost wyraża cel filozoficznych z natury poszukiwań. Dialog ma miejsce, gdy Dmitri wysyłany jest do szpitala psychiatrycznego:
– Do widzenia, mój młody przyjacielu. Tak, chcą mi dać nową głowę. To cena za przebaczenie. Przebaczają ci, ale potem ścinają głowę. Strzeż się przebaczenia, takie jest moje zdanie.
– Ja ci nie przebaczam – mówi chłopiec.
– To świetnie! Zapamiętaj radę Dmitriego: nigdy nie pozwól, żeby ci przebaczali, i nigdy nie słuchaj, kiedy obiecują ci nowe życie. Nowe życie to blaga, mój chłopcze, największa blaga ze wszystkich. Nie ma żadnego następnego życia. To tutaj jest jedynym, jakie istnieje. Jak pozwolisz, żeby ci ścięli głowę, to koniec. Tylko mrok, mrok i nic oprócz mroku.
Dmitri – obok Simóna – to w tej powieści najważniejsza postać, która wyraża istotne kwestie w tej powieści. Nie jest to dyrektor, który raczy czytelnika wykładem (nieznośnym, niestety) ani nawet jego żona, wyłuszczająca idee stojące za nauczaniem w Akademii. Platońskie idee mają ograniczoną moc oddziaływania, nawet jeżeli przeszczepiane są z czasem także małemu Davídowi. To jednak dramat szaleńca Dmitriego – dramat oparty na zawierzeniu namiętności – zestawiony z Simónem, który oddala się od życia i poświęca wszystkie swoje siły chłopcu, jest najbardziej pasjonującą częścią lektury. Tu też dochodzi do głosu jedna z najważniejszych antropologicznych obserwacji towarzysząca pisarstwu Coetzeego:
Ale ja nie chcę być prywatny! Chcę być ludzki, a żeby być ludzkim, trzeba być stworzeniem mówiącym. Dlatego ci to wszystko opowiadam: żebym znów był człowiekiem, słyszał ludzki głos wydobywający się z mojej piersi, piersi Dmitriego!
W najnowszej książce Coetzeego jest wiele doskonale postawionych dylematów i problemów, boleśnie aktualnych w kontekście kondycji uchodźczej we współczesnym świecie. A jednak te intelektualnie przeżywane dyskomfort i niepewność z czasem dręczą wykoncypowaniem. To bowiem, co było wstrząsające do głębi w dawniejszych powieściach Coetzeego, tutaj zostawia nas na lodzie z powieścią, która przegrywa ostatecznie z traktatem idei. Tym, co jednak najbardziej razi w tym cyklu, jest mimo wszystko nieco inkrustacyjna postać Jezusa z tytułu i biblijne dziwności wplecione w tekst, których nie potrafię przeczytać bez rosnącego dystansu. Może na tym właśnie polega sztuka gubienia czytelnika, zacierania śladów i wywodzenia na pustynię. Żeby znów być nieludzkim.
John Maxwell Coetzee, „Lata szkolne Jezusa”
przełożył: Mieczysław Godyń
Wydawnictwo Znak
Kraków 2018