Archiwum
01.02.2019

Do twarzy nam z kirem

Waldemar Kuligowski
Felieton

Dwudziestego stycznia byłem w Gdańsku. To była niedziela, dzień po pogrzebie prezydenta tego miasta Pawła Adamowicza, osiem dni po napadzie nożownika, który dokonał ponurej zbrodni w radosnym świetle fajerwerków finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Wiało przenikliwie. Podmuchy roznosiły po ulicach wilgotny ziąb. Zamiast śniegu, styczniowe odcienie popiołu. I stalowoszare niebo.

W bazylice konkatedralnej Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny kłębili się ludzie. Plomba z ludzkich głów wypełniła nawę przy kaplicy świętego Marcina, gdzie złożono urnę z prochami Adamowicza. Błyskały flesze, szeptano modlitwy. Ktoś rozdawał plakat z czarno-białym portretem prezydenta. Co chwilę zapalano nową świeczkę w metalowym stelażu. Przed wejściem do kościoła pracowała ekipa TVN24.

W ogrodzenie fontanny Neptuna wtykano kwiaty. Przed urzędami ustawiano znicze. Prezydenta wielkim banerem żegnali gdańscy kupcy. Drobni przedsiębiorcy czynili to na własną rękę. Z każdej niemal witryny sklepu, restauracji czy baru spoglądał Adamowicz. Czciły go urzędowe klepsydry i domowej roboty pożegnania, spisywane na białych kartkach papieru. Tu i ówdzie dołączano kibicowskie szaliki.

Pamiętam podobne obrazki. Niemal identyczne. Oglądałem je w kwietniu 2005 roku po śmierci Jana Pawła II. Jego śmierć, transmitowana niemal na żywo na ekranach telewizorów, wywołała falę demonstracji i żałobnych marszów. Wisła szła z Cracovią, lewica z prawicą. W świetle milionów zniczy roztapiały się polskie serce, a wszyscy – na górze i dole – marzyli o zjednoczeniu i pojednaniu.

Pięć lat później, kolejny fatalny kwiecień. Dziewięćdziesiąt sześć ofiar katastrofy lotniczej. Następnego dnia, w niedzielę, na zajęciach ze studentami zaocznymi odczytuję nazwiska ofiar. Niedowierzanie walczy o lepsze z rozpaczą. Rozpoczyna się najdłuższa żałoba w historii Polski po 1989 roku. Sprzed Pałacu Prezydenckiego wywieziono wówczas, w pięćdziesięciu jeden ciężarówkach, prawie pięćset ton wypalonych zniczy.

Żałobę mamy przećwiczoną. Jako naród potrafimy cierpieć i płakać słownikowo, zgodnie z definicjami. Żałoba to wszak „żal, smutek po śmierci kogoś bliskiego”, a także „żalenie się, zażalenie, skarga”. Słowo pochodzi od słowiańskiego žalь, a więc „cierpienie, ból, żal”. Długa jest nasza tradycja żałowania i organizowania żałoby, a wspomniane przed chwilą przykłady to tylko epizody długiej historii.

W czerwcu 1501 roku, na wiadomość o śmierci swojego starszego brata, króla Jana Olbrachta, królewicz Zygmunt podjął się organizacji żałoby. Rozpoczął od posłania do klasztorów po czterdzieści dukatów na trycezymy, czyli na odprawienie w następujących po sobie dniach trzydziestu mszy w intencji zmarłego i za darowanie mu kar w czyśćcu. To było tylko preludium do żałoby właściwej. Zamek ogołocono z barwnych zasłon, wieszając w ich miejsce czarne sukno. Królewskie łoże pokryto czarnym atłasem, zamawiając doń czarne, także jedwabne, poszewki na poduszki. Kirem pokryto konie, powozy, uprząż, służbę i dworzan. Musiała to być operacja skomplikowana, gdyż Jan Olbracht miał najliczniejszy spośród wszystkich Jagiellonów dwór, liczący ponad półtora tysiąca ludzi! Nie pominięto rzemieni u siodeł i końskich uzd. Specjalnie kupiono dziesięć postawów grubego, czarnego sukna, z którego uszyto żałobne stroje dla stajennych, stangretów, powozowych i giermków. Królewiczowi Zygmuntowi pofarbowano na czarno trzy czapki, zamówiono dwie koszule żałobne, do innych doszywając czarne wstawki. Poza tym uszyto dla niego długą szatę żałobną z czarnymi pasami, sobolowy płaszcz do jazdy konnej, czarny, atłasowy kabat. Zygmunt poczernił nawet szarfę, na której nosił swój ulubiony kord.

Gdy zmarł również i sam Zygmunt, po ponad czterdziestu latach zasiadania na tronie, „żałobę dobrowolną nosił naród przez rok cały” (informuje Gloger). Podobnie po śmierci Bolesława Chrobrego – ponad pól tysiąca lat wcześniej – „niewiasty i dziewice zaniechały wszelkich strojów i porzuciły zwykłe ozdoby”, notował Długosz. Przez rok nie urządzano biesiad ani tańców, nie grano muzyki, a panny nie przystrajały się w tradycyjne wieńce na głowach (za Bielskim).

W 1861 roku, po serii krwawo stłumionych demonstracji w Warszawie, Kościół katolicki ogłosił żałobę narodową. Kobiety nosiły czarne suknie na krynolinach, a także żałobną biżuterię, na przykład bransoletki przypominające kajdany albo kotwice jako symbol nadziei bądź wygrawerowane portrety Kościuszki. Żałoba trwała pięć lat, do 1866 roku. Po jej zakończeniu wiele kobiet pozostało jednak wiernych czarnemu ubiorowi do końca życia.

Podczas kolejnych okresów narodowej żałoby Polki i Polacy płakali po prezydencie USA Wilsonie, po Piłsudskim, Stalinie, Bierucie, Wyszyńskim. Nie chcę przez to wyliczenie pomniejszać niczyjej śmierci ani tym bardziej dewaluować cierpień żałobników. Nie w głowie mi ironia, bynajmniej. Chcę jedynie potwierdzić, że żałobę mamy opracowaną od stuleci, że potrafimy ją organizować pięknie i dobitnie, że jej protokoły pasują do naszych struktur odczuwania. Do twarzy nam z kirem.

Nie potrafimy tylko jednego. Nie potrafimy wyciągać wniosków. Bilans śmierci Jana Pawła II, uczestników feralnego lotu do Smoleńska i Pawła Adamowicza jest ujemny. Mentalnie zostało manko. W sensie duchowym: deficyt. Chrześcijańska caritas nie triumfuje, politykę nadal uprawia się jak cyniczną wojnę, mowa nienawiści wciąż odmienia oblicze tej ziemi.

Dlaczego tak się dzieje? Zauważmy,  że najbardziej rozpowszechnione praktyki polskiej żałoby są pospolite, wywodzą się z tradycji ludowej. Publicznie manifestowany żal, łzy, odpowiedni strój czy palenie świec przeważają w tym trybie nad refleksją. Trumna pobudza bardziej emocje niż intelekt. Żałoba jest doświadczeniem wielozmysłowym, ale nie intelektualnym. Smutnym folklorem i zbiorową akademią ku czci, zwłaszcza wtedy, gdy ujmuje się ją w rygory państwowo nadzorowanej żałoby narodowej.

Żałobne wspólnoty empatyczne na chwilę zbliżają ludzi, znosząc między nimi różnice. Ale jak wszystkie communitas odwracające świat na opak, rozpływają się, po czym wraca stary porządek. Obawiam się, że wszystkie głośne śmierci ostatnich lat były daremne. Pora wyjść poza skurcze serca.

fot. Grzegorz Mehring, Archiwum ECS