Archiwum
09.04.2019

Ziemia obiecana

Mateusz Demski
Film

Przepis na nowy początek hollywoodzkiego kina grozy? By to zrobić, wystarczy zamiana cyrkulacji sequeli, prequeli i dziesiątków przezroczystych remake’ów na sensowną problematyzację gatunku czy uchwycenie ducha czasów. Idzie o to, że najlepsze filmy nurtu od zawsze były nieprzebraną skarbnicą wiedzy o całokształcie życia społecznego, odbiciem procesów ideologicznych natężeń i odwilży. Były wreszcie odpowiedzią na pytanie, co tak naprawdę znaczą kolor skóry, zamożność, przynależność klasowa, płeć, tożsamość religijna i seksualna, władza, historia. Nic zatem dziwnego, że gorzkie rozliczenie z porządkiem świata niesie ze sobą proces rewitalizacji amerykańskiego horroru. Żeby nie szukać dalej niż pięć lat wstecz, wystarczy wymienić „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella, „Uciekaj!” Jordana Peele’a czy „Dziedzictwo. Hereditary” Ariego Astera. Nowe pokolenie twórców wzięło na muszkę „potwory” współczesnego świata, zauważając to, czego sami zobaczyć nie chcemy lub nie potrafimy. I wyświadczyło społeczeństwu nie lada przysługę.

Nie będzie przesadą stwierdzenie, że filmy te są nie tyle przypadkami ciekawymi, ile rewolucyjnymi, które w miejsce skostniałej i bezrefleksyjnej koniunktury wprowadzają zupełnie nową jakość do światowej kinematografii. Na szczególną uwagę zasługuje przywołany „Uciekaj!” – prawdziwy fenomen kulturowy, w przypadku którego skromne 4,5 miliona budżetu obróciło się w 250-milionowy zysk i cztery nominacje do Oscara (w tym statuetkę za najlepszy scenariusz oryginalny). Za kamerą stanął czarnoskóry komik Comedy Central znany z niezbyt wyrafinowanych parodii Baracka Obamy; za produkcję odpowiadało studio Blumhouse, kojarzone dotąd z seriami „Noc oczyszczenia” i „Paranormal Activity”. Istotne staje się pytanie o przyczyny tego powalającego na kolana sukcesu.

Otóż Peele wziął do ręki gorący kartofel, podjął jeden z najbardziej niewygodnych tematów w dyskusji o dyskryminacji rasowej w Stanach Zjednoczonych. Nakręcił film z klasą, przenikliwością, wpisany w satyryczny nawias i wywołujący przeszywające do szpiku kości oburzenie. Sięgając po konwencję filmu grozy, reżyser zaklinał jasno określony rodzaj strachu: podsycał lęk przed inauguracją prezydentury Donalda Trumpa. Groza „Uciekaj!” wynika z obaw przed pogłębieniem ksenofobii i rasowym terroryzmem, supremacją „białego porządku” i segregacją społecznej. Nic dziwnego, że drugi film Peele’a był jednym z tych najbardziej oczekiwanych tytułów roku, który poprzedzały hype i legenda. Na szczęście „To my” to sprawna maszyna do budowania i – co ważne – spełniania oczekiwań.

Nikogo raczej nie zdziwi, że Peele znów zastanawia się, co w państwie wielkich mitów i wzniosłych ideałów równości, wolności, braterstwa poszło nie tak. „To my” kładzie się cieniem na szlachetnych deklaracjach, ukazując metaforę społecznego niedopasowania i wykluczenia. U Peele’a rozliczenie z utopijnym założeniem, że Stany Zjednoczone są ziemią obiecaną, jedynym miejscem na świecie pozwalającym na zrealizowanie życiowych aspiracji i pełne wykorzystanie jednostkowego potencjału, zostało oczywiście zakodowane w formalnej podstawie filmu. Zaczyna się dość tajemniczo. Trzeba chwilę poczekać, aż czarna plansza ze złowieszczą informacją o tysiącach kilometrów nieużytkowanych tuneli podziemnych w USA ustąpi miejsca właściwej akcji. Gdy wreszcie znika, na starym telewizorze pojawia się spot Hands Across America – osobliwej akcji charytatywnej z ery Reagana, w której około 6,5 miliona ludzi złapało się za ręce, by w ten sposób zaprotestować przeciwko wykluczeniu najuboższych Amerykanów. Ten chwilowy gest jedności i obietnica porozumienia ponad klasowymi podziałami staną się dla Peele’a pretekstem do fenomenalnie zainscenizowanego i nieujarzmionego w swojej fantazji koszmaru.

Nie można streścić „To my” w jednym zdaniu, bo to tak, jakby ktoś pytał o streszczenie psychologii czy filozofii, ale warto zaznaczyć, że Peele wiąże powyższe informacje z historią Adelaide (Lupita Nyong’o), która wraz z mężem i dwójką dzieci spędza wakacje w Santa Cruz. W to samo miejsce bohaterka jeździła w dzieciństwie, to tam jako dziewczynka zapuściła się samotnie do gabinetu luster w lunaparku i przeżyła niewyobrażalną traumę. Historia zatoczy koło, a wspomnienia odżyją, kiedy sielski weekend Wilsonów zostanie przerwany przez nieproszonych gości. Gdy przyszli oprawcy pojawią się w domku letniskowym odpoczywającej tu rodziny, szybko stanie się jasne, że nie są oni żadnymi bandziorami czy złodziejami, a upiornymi sobowtórami bohaterów filmu. Kropla w kroplę, tyle że w czerwonych kombinezonach, z krawieckimi nożycami w rękach. Po latach wróci także liczba jedenaście, która prześladowała Adelaide w dzieciństwie. Kryją się pod nią słowa z Księgi Jeremiasza 11,11 – „Oto sprowadzę na nich nieszczęście, którego nie będą mogli uniknąć”. A przecież nadejście apokalipsy można było przewidzieć.

Film Peele’a to wspaniała rozrywka dla wielbicieli szukania tego typu znaków, łamania szyfrów i badania rozpiętości interpretacyjnej tekstu. Nie ulega jednak wątpliwości, że strach przed tajemniczym sobowtórem okazuje się wymowną figurą konkretnej rzeczywistości społecznej. Czytane ze zrozumieniem „To my” pozwala zrozumieć zbiorowe lęki Amerykanów, jacy w czasach prezydentury Trumpa zdają się nierozerwalnie zrośnięci z obawą przed najazdem „innych”, którzy się osiedlą, a następnie zabiorą im pracę i ograbią z jankeskich tradycji. U Peele’a powraca więc wyraźny podział na „my” i „oni”, tym razem nie tylko w kontekście niepokojów rasowych, ale także dysproporcji ekonomicznych. Ameryka to kraj podzielony na pół: po jednej stronie znajduje się klasa żyjąca w dobrobycie, po drugiej ludzie na co dzień niewidzialni dla miejskich elit, wychowani w nędzy, zaludniający więzienia, pozbawieni perspektyw. Sobowtór Adelaide, zapytana o to, kim jest ona i jej budzący wstręt towarzysze, odpowiada: „Jesteśmy Amerykanami!”. Czyżby nadszedł czas, by stłamszeni, uciszeni i zepchnięci na margines wyszli z podziemia? Niewykluczone. Ale oryginalny tytuł drugiego filmu Peele’a to przecież „Us”, co może sugerować zarówno akronim U.S. (United States), jak i „nas”. Narzędzi do interpretacji tego ostatniego dostarcza stara, dobra psychoanaliza.

Wszak Peele dotknął czegoś o wiele bardziej przerażającego niż ideały państwa, które czyni wyrzutkiem i obcym, a mianowicie ciemnych meandrów ludzkiej natury oraz naszych dualizmów i pułapek umysłu. To nie jest film oparty tylko o figurę słynnej „amerykańskiej paranoi”. To jest film o tym, czego każdy z nas się boi. W przybyszach, będących rodzajem projekcji z krzywego zwierciadła, przeraża właśnie to, że tak sprawnie upodabniają się do ludzi, że potrafią być zarówno nami, jak i czymś więcej – ciemną, silniejszą stroną. „To my” jest metaforą całego świata, szaleństwa, które my- ludzie, stwarzamy sobie nawzajem. Przeżycie, jakie otrzymuje widz, nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Jest za to konieczne. W końcu wizja Peele’a jest tym, czego potrzebujemy teraz najbardziej: moralnym wstrząsem, który daje determinację do prywatnych zmian. Pamiętajmy, że groza czai się blisko, tuż obok. Zalega w nas samych.

 

„To my”
reż. Jordan Peele
premiera: 22.03.2019