Archiwum
14.01.2020

Przewidując nieprzewidywalne: prognozy muzyczne na najbliższe lata

Marcin Małecki
Muzyka

Dwadzieścia lat temu Bartek Chaciński zabawił się w proroka, zastanawiając się na łamach „Machiny”, jak będzie wyglądać muzyczny świat w XXI wieku. Co ciekawe, duża część tych wizji spełniła się – co zachęca, by ponownie spróbować spojrzeć w przyszłość i zastanowić się, co może nas czekać w rozpoczętej dekadzie.

Światowe rozproszenie

Muzyka „świata” może nie rozprawi się z amerykańsko-brytyjską dominacją, ale na pewno będzie coraz wyraźniej walczyć o odbiorców. Sukces takich zakątków sieci, jak beehype czy Bandcamp Daily, pokazuje, że poszukujący słuchacz chętnie sprawdzi artystów z drugiego końca świata, jeśli swoiści „kuratorzy” wskażą mu, co jest warte uwagi. Popularność hiszpańskojęzycznego popu w komercyjnych radiach (chociażby casus „Despacito”), k-popowy boom wśród młodzieży czy w końcu zapraszanie takich grup jak Tinariwen czy Jambinai nie tylko na festiwale pokroju Ethno Portu, ale również na katowickiego Offa czy gdyńskiego Open’era również są dobrym dowodem na to, że stopniowo zmienia się mentalność odbiorców – muzyka spoza anglosaskiego kręgu kulturowego przestała być dziwaczną ciekawostką.

Teraz Polska!

Moment, w którym Dawid Podsiadło wspólnie z Taco Hemingwayem wyprzedali Stadion Narodowy, można uznać za przełomowy: powszechne uznanie dla obu artystów jest już tak duże, że w niedalekiej przyszłości jeden z nich zapewne zostanie headlinerem któregoś z wielkich krajowych festiwali. To ogromna zmiana, bo zaledwie dekadę temu zastanawiałem się, jak to możliwe, że w Wielkiej Brytanii Blur mógł zagrać dwa wyprzedane koncerty w londyńskim Hyde Parku, a w Polsce naszym artystom trudno było wypełnić miejsca pokroju poznańskiej Areny. Nie da się nie zauważyć, że każdy z nich w bardzo szybkim tempie sześciu–siedmiu lat stał się liderem w swojej kategorii, jeśli chodzi o oddanie fanów i rozpoznawalność. Piszę to, nawet jeśli nie jest mi po drodze z dokonaniami Podsiadły czy Taco: festiwalowy występ jako największa gwiazda, z nazwiskiem na plakacie pisanym równie wielką czcionką, co Taylor Swift czy Tyler the Creator, z pewnością byłby w ich przypadku wisienką na torcie, dowodem na to, że na krajowej scenie osiągnęli już wszystko, co tylko możliwe.

Znam, bo lubię; lubię, bo znam

Wątpię, żeby najbliższe lata przyniosły nam zupełnie nowe gatunki muzyczne. Bliżej nam do kolejnych revivali: po powrocie do brzmień lat 80. i 90. nadeszła kolej na inspirację przełomem wieków. Już twórcza erupcja nagrań z labelu PC Music była dowodem na to, w którą stronę będziemy zmierzać, podobnie zresztą jak szał na imprezy pokroju Wixapolu. A stopniowa brutalizacja (t)rapu utwierdza mnie w tym, że jesteśmy już o krok od powrotu nu-metalu. Dotychczasowe drzewa genealogiczne świata muzyki tak szybko się nie zestarzeją, prawdopodobnie trzeba będzie tylko dopisać kolejne międzygatunkowe powiązania.

Plądrowanie plądrofonii

Wprawdzie swoistym dzieckiem klasycznej plądrofonii był vaporwave, lecz ostatnie lata i rosnąca popularność takich twórców jak Neil Cicierega czy William Maranci dowodzą, że na pewnej płaszczyźnie zabawa cudzymi dźwiękami może ponownie wrócić do łask. O ile mashupowcy, tacy jak DJ Shadow, The Avalanches czy Girl Talk, starali się w swojej twórczości stworzyć całościową, zamkniętą narrację, o tyle wspomniani wyżej twórcy na równi stawiają chęć stworzenia muzycznych memów oraz ciekawe twórcze zagrywki. Stosowane przez nich zabiegi wymagają niekonwencjonalnego spojrzenia na materię utworów, w efekcie dając nie tylko zaskakujące swym absurdem zestawienia, ale także wrażenie obcowania z dźwiękowym błędem w matriksie. Przez swój lekki charakter poszczególne kompozycje rozprzestrzeniają się szybko, trafiając nawet do tych, którzy nigdy nie słyszeli o plądrofonii. Mem jako nośnik twórczego wyrazu? Bardzo możliwe.

Hip-hop to potęga

Czy cokolwiek da radę strącić rap z czołówki OLiSu? Nie sądzę. Kultura hip-hopowa z wyśmiewanej, ignorowanej i nieobecnej w mediach głównego nurtu w latach 90., w XXI wieku stała się prawdopodobnie najmocniejszym gatunkiem w naszym kraju, jeśli chodzi o zyski z płyt, koncertów i ubrań. Nie wyobrażam sobie, żeby coś w najbliższym czasie mogło zmienić ten stan rzeczy: oprócz weteranów sceny bardzo szybko furorę robią młodzi raperzy (schafter, Koza, Bedoes), zatem następstwo pokoleń zapewni niezachwianą ciągłość.

I tak nie zależy nam na niezalu

Zamykające się w ostatnich latach małe wytwórnie płytowe – Arachnophobia Records, BDTA, Music Is The Weapon, Sangoplasmo Records, Trzy Szóstki, Wounded Knife – z jednej strony uświadamiają, że coraz trudniej jest prowadzić niezależny label w epoce streamingu, ale z drugiej na ich gruzach niekiedy powstawały kolejne inicjatywy; takie jak chociażby Positive Regresion czy Mondoj. Wszelkie dotychczasowe próby konsolidacji środowiska raczej spełzły na niczym, uważam więc, że scena niezależna będzie się w dalszym ciągu rozdrabniać i dzielić; liczba poszczególnych mikroinicjatyw i scen wzrośnie, ale nie przełoży się to na frekwencję. Możliwe też, że jesteśmy już coraz bliżej momentu granicznego, w którym w niezalu więcej będzie twórców niż odbiorców.

Zamglone wizje

Nie traktujmy jednak tych rozważań jako pewnika: być może w najbliższych latach coś zmieni muzyczny krajobraz równie mocno, jak zrobiły to serwisy streamingowe. Coś, co wpłynie nie tylko na odbiór muzyki, ale także na jej tworzenie. Oby zatem owo coś nas zaskoczyło pod tym względem, bo jeśli w powyższym eksperymencie udało się najbliższe lata przewidzieć, to będą one dosyć nudne.

Photo by Spencer Imbrock on Unsplash