Archiwum
16.11.2017

Wydaje mi się, że nie wypada krytykować powieści Liny Wolff. Po pierwsze – dlatego, że jest skandynawska, że szwedzki adres autora od jakiegoś czasu w Polsce oznacza doskonałą jakość. Po drugie – książka jest bardzo inteligentnie napisana, odkrywa przed nami kolejne poziomy interpretacji i gdyby wykorzystać przymiotniki, jakimi chętnie ozdabia się na Zachodzie okładki książek, można byłoby napisać, że to rzecz brawurowa, ekscentryczna, postnowoczesna czy wyjątkowo oryginalna. Po trzecie zaś – Wolff wplata w świat przedstawiony mniej lub bardziej czytelne aluzje literackie, dokonuje dość śmiałych zabiegów wikłających znane pisarskie nazwiska w rzeczywiście zawikłaną intrygę będącą udziałem bohaterów książki. Nie wypada zatem krytykować kogoś, kto odnosi się do Houellebecqa. Do Houellebecqa odnoszą się dzisiaj jednak wszyscy, bo to modne i wyjątkowo nośne. Tak, „Poliglotyczni kochankowie” to książka, której nie powinno się robić krzywdy. A jednak opierająca się na zbyt prostych dychotomiach, serwująca mało przekonujące (choć bardzo atrakcyjne) rozwiązania fabularne i misternie budująca intrygę wokół pewnego maszynopisu, a to już absolutny przepis na sukces. Sukcesem jest jednak przeczytanie całości i wydobycie z niej jakiejś twórczej refleksji o istocie naszych uprzedzeń, lęków, tendencji ucieczkowych, niepowodzeń w miłości i o seksualnych niespełnieniach. Wolff stara się stworzyć tak bardzo wyraźne postacie, że stają się one chodzącymi piewcami idei i poglądów. Nie żyją, tylko się deklarują.

Jedyna kobieta, która odnajduje zbawienny dystans do świata, budząc jednocześnie pożądanie czy ciekawość innych… jest niewidoma. Wolff być może sugeruje, że świata, któremu tak krytycznie przygląda się Houellebecq, nie sposób już oglądać w dzisiejszych konturach, a ludzie to zatomizowane i zagubione jednostki niemogące nawiązać prawdziwego kontaktu z drugim człowiekiem, także tego emocjonalno-erotycznego z płcią przeciwną. Czyta się Wolff z narastającym przekonaniem, że w tej oryginalnej formie kryją się wtórne rozważania o tym, jakimi to zranionymi emocjonalnie zwierzętami potrafimy być – nasze atawizmy prowadzą do smutnych odwetów i pogłębiania wyobcowania. Czy potrzebna jest do tego powieść rozpięta między dwoma krajami i kilkoma różnymi życiorysami, których zazębianie się niekoniecznie jest płynne i każe myśleć o tym, że bohaterowie grają role, zamiast odsłaniać swe słabości? Nie jestem pewien, czy książka o tym, jak bardzo jesteśmy zachowawczy wobec miłości i jak bardzo jednocześnie jej pragniemy, mówi nam cokolwiek nowego o zależnościach popychających do zdrad, cierpienia, budowania dystansu i chorowania na samego siebie. Nie wiem też, czy błyskotliwe cytaty na przykład z Kinga wyraźnie pokażą dystans i dadzą do zrozumienia, że formalnie powieść ta może być jedynie dość przemyślaną grą literacką z czytelnikiem. Wolff uwodzi, intryguje, porzuca i zaskakuje. Pozostawia nas w zagubieniu, bo namnożyło się problemów, wobec których jesteśmy bezradni. „Poliglotyczni kochankowie” to jednak książka, która nie porywa. Z paroma zupełnie niepotrzebnymi scenami i na tyle skomplikowanymi relacjami, że nie sposób znaleźć ani początku, ani końca zasygnalizowanych problemów bohaterów.

Wydaje się, że nic nie łączy chłopki ze Skanii, egocentrycznego pisarza ze Sztokholmu i pewnej Włoszki, która zmuszona jest do tego, by pożegnać wygodę arystokratycznego życia. Strach pomyśleć, że naprawdę nic ich nie połączyło poza wyobraźnią autorki, która mimo wszystko chce tak specyficzne osoby ze sobą zestawić. Bo „Poliglotyczni kochankowie” to proza konfrontacji – niektóre są znakomite, inne puste i mocno teatralne. Spośród głównych bohaterów szczególnie nie wyróżnia się właściwie nikt, a najciekawszą postacią będzie bohater drugiego planu – Calisto Rondas, sztokholmski krytyk literacki. Przytłoczony życiem i własną tuszą człowiek, który ma być pośrednikiem w czymś niezwykle ważnym, ma stać się świadkiem nowego stworzenia, pojawienia się nowej jakości i intelektualnego przesłania. Prawdopodobnie po tak znaczącym doświadczeniu może całkowicie się zmienić. A cierpi w bardzo oczywisty i określony sposób – poprzez stwarzanie dystansu i zapominanie o zdrowym rozsądku, który może uratować go przed traumą wspomnień. Calisto wie, że nie jest idealnym kochankiem. Za każdą formę bliskości musi płacić. Czuje się do tego zobligowany nawet wówczas, gdy kobieta odmawia przyjęcia pieniędzy. Uprawianie seksu istnieje w jego świadomości tylko we wzorcach i znanych kontekstach. A ciało blisko niego to nie materiał, wobec którego należy podjąć się krytycznej analizy. Wolff bardzo intrygująco ukazuje emocjonalną niezdolność do jakiejkolwiek formy bliskości u Calista. Być może substytutem tego prawdziwego zbliżenia mogą być omawiane książki. Także te, które bohater chowa na półce. Ale Calisto jest interesujący przede wszystkim dlatego, że opowiada o sobie za pomocą półprawd, resztkami zdań, wyrzucając gorycz i nieszczęśliwość życia w pięknym domku na obrzeżach szwedzkiej stolicy, gdzie przecież żyje się idealnie i bez deficytów. Jest egzystencjalnie osamotniony nie tylko dlatego, że potrzebuje najbardziej autentycznej formy zbliżenia i pożądania przez kobietę. Jest panem swojego opresyjnego świata. Człowiekiem, który sankcjonuje kobiecą bliskość na ściśle określonych warunkach. Kimś, kto zaskakująco łatwo zaakceptuje porządek codzienności, spokój i przewidywalność. Tego dostarczy mu kochanka doskonała, ale jednocześnie kobieta o zupełnie innej mentalności. Tak samo samotna i tak samo zdesperowana. Pochłoną ich pożądanie oraz konsekwencje ujawnienia słabości temu drugiemu.

Ellinor jest obca w Sztokholmie. Chciałaby dla swojego wybrańca uporządkowanego i bezproblemowego życia, jakie wiodą jej znajomi ze skańskiej prowincji. Ellinor portretowana jest jako ta, która pyta, ale mało rozumie. Czy aby na pewno? To Ellinor podejmuje się kroku, który spowoduje, że zniknie literacka mistyfikacja. To ona będzie odpowiedzialna za przemianę, której być może nie doświadczył nigdy Calisto. Ta bohaterka może być postrzegana jako niegroźna ignorantka albo też kobieta potrafiąca opatrzyć swoje rany, jednak niebędąca w stanie zrobić niczego z bezczynnością i bezcelowością emocjonalnego zawieszenia. W takim stanie są wszyscy bohaterowie tej książki. Wolff nie wydobywa z nich niczego, co pomogłoby czytelnikowi albo im samym zrozumieć kontekst własnych zachowań.

Z kolei Max, zmagający się z odrzuceniem przez nietzscheańsko silną, samodzielną i osobną żonę, rzuca się w wir romansów. Jest zdobywcą wrażeń, nad którymi może panować. Jego kochanki są przez niego manipulowane. Zupełnie niezrozumiałe wydają się intencje kierujące nim podczas jego działań we Włoszech. Mam wrażenie, że czytamy wtedy o innym, nieznanym nam człowieku. Max wydobywa się poza kontekst sztokholmski i ma się stać zręcznym rozgrywającym intrygę opowiadaną w trzeciej części powieści. Szycie tego wszystkiego w całość nie jest jednak doskonałe. Dokonuje się bardzo grubymi nićmi. Tak samo jak niedoskonali są wszyscy bohaterowie usiłujący walczyć z łóżkowym, emocjonalnym, egzystencjalnym niespełnieniem, a może także z potworną samotnością o ontologicznym znaczeniu. Zbliżając się do siebie, krzywdzą się wzajemnie. Będąc w oddaleniu, krzywdzą może mniej. Nie ma tu wyraźnych przegranych czy wygranych, ale nie ma też czytelnej tezy, która udowodniłaby, że Wolff ma nam jednak do zaproponowania jakieś rozwiązanie. Coś, czego nie proponuje udręczonym bohaterom.

Pomysłowe jest to, w jaki sposób autorka „Poliglotycznych kochanków” pokazuje wpływ miejsc na to, jak człowiek działa i odczuwa rzeczywistość wokół. Świetnie, że jej bohaterowie skądś się wywodzą i to pochodzenie niosą w sobie jako kolejną, może mniej widoczną ranę. Szkoda, że nie idzie za tym jakiś ciekawy rys socjologiczny, a jedynie wchodzenie w odwieczną walkę płci, jaka toczy się w każdym aspekcie życia, a najłatwiej ją zobrazować poprzez emocjonalne nietrafione zbliżenia. Wolff zadaje pytanie także o to, jaką rolę płeć odgrywa w pisaniu o ludzkiej czułości czy słabościach. Niewidoma Mildred mówi o tym, że w dzisiejszych czasach tylko historia białego heteroseksualnego mężczyzny nie jest prześladowana w recepcji czytelniczej. W tej powieści prześladowania są wyraźnym jest aspektem, ale docierają do takich granic, poza którymi nie ma żadnej oryginalnej wykładni. Ścieranie się światopoglądów i płci idzie w parze z podkreślaniem przez autorkę, w jak zaskakujących relacjach możemy się znaleźć wbrew sobie i jak często płeć może być orężem, dzięki któremu wydobywamy podmiotowość, nie czynimy się przegranymi. W „Poliglotycznych kochankach” wszyscy jednak przegrywają. Od czegoś muszą się zdystansować, aby iść w stronę nowego doświadczenia. Kolejnego gorzkiego, ale chyba odrobinę zmieniającego ich sposób patrzenia na życie. I tu Wolff ich porzuca. Nas, czytelników, także. Każe rozważyć, jak jej historie mógłby skomentować Houellebecq, i zmusza do rozmyślań także nad narzędziem, dzięki któremu werbalizujemy swoje troski i nieszczęścia. Max zna jedenaście języków, a jest tak samo nieszczęśliwy i bezradny jak Ellinor ze szwedzkiej prowincji. Język staje się pułapką, ale także punktem zaczepienia, gdy szuka się nowatorskiego sposobu wyrażania własnych emocji. Lina Wolff stara się być nowatorska i twórcza, ale stworzona przez nią opozycyjność, dwuznaczność emocjonalna oraz nakreślona bezradność w działaniach nie czynią z „Poliglotycznych kochanków” powieści, która z jakąś wyjątkową czułością pochyla się nad emocjonalnym smutkiem niespełnionego człowieka. Nie jest to też rzecz interesująca lingwistycznie, a chyba chciałaby taka być.

 

Lina Wolff, „Poliglotyczni kochankowie”
tłumaczenie: Dominika Górecka

Marginesy
Warszawa 2017

Lina Wolff