Archiwum
13.10.2017

Jeszcze raz, z uczuciem

Maciej Bogdański
Film

Wiele mówi się o tym, że kinematografia na dobre wpadła w tryb czczej powtarzalności; męczącego recyklingu dawnych motywów i nudnawego opychania nam wciąż tego samego materiału, tyle że w innym opakowaniu. Nic nie jest jednak nigdy tak proste, jak się wydaje, a czasem pod płaszczem czegoś przedawnionego może się nagle pojawić nowe. Żyjemy w końcu w świecie, w którym największą premierą tego miesiąca zostaje kontynuacja filmu o facecie w płaszczu, chodzącym po deszczowym świecie przyszłości i zadającym niezręczne pytania przestraszonym bladym osobnikom. Jakby wszyscy zapomnieli, że „Łowca androidów” był przecież swego czasu klapą finansową, która w czasie premiery nie zebrała zbyt dobrych recenzji, że Ridley Scott musiał poczekać kilkadziesiąt lat zanim ludzie zaczęli zauważać subtelny geniusz jego niepozornego, ponurego dzieła, że koniec końców „Blade Runner” to film, którego kult rozrósł się przez lata do iście hiperbolicznych rozmiarów. Teraz dziejąca się trzydzieści lat później kontynuacja, stworzona już po dwóch reżyserskich wersjach wiecznie nieperfekcyjnego oryginału, może otrzymać spory budżet na produkcję i wejść do multipleksów niczym kolejny ekscytujący blockbuster. A co dostajemy na ekranie? Innego faceta w płaszczu chodzącego po ciemnym świecie przyszłości (chociaż, trzeba przyznać, trochę mniej w nim pada) w rytmie powolnej i klimatycznej muzyki elektronicznej. Jeżeli to nie wystarcza, aby zaciągnąć was do kina, nie wiem, co może.

Przed reżyserem Denisem Villeneuvem stanęło w końcu trudne zadanie. Świat „Łowcy androidów” był celowo niedopowiedziany, specjalnie niedookreślony, jeśli chodzi o panujące w nim zasady, a jednocześnie namacalny, wiarygodny i boleśnie bliski naszemu albo przynajmniej temu, jak wyobrażalibyśmy go sobie w przyszłości. Do tego kontekst książki Philipa K. Dicka (z którą oprócz myśli przewodniej film nie miał wcale aż tak dużo wspólnego) unosił się zawsze nad całością niczym złośliwy duch, jako że kino od lat obchodziło się z twórczością mistrza science fiction raczej niesympatycznie. A sequele zazwyczaj podejmują próby sztucznego rozszerzania uniwersum – sam Scott wydaje się w końcu zdeterminowany wytłumaczyć nam genezę Obcego, chociaż nikt, sądząc po wynikach finansowych ostatniej produkcji, nie jest tym wcale zainteresowany. Pomoc człowieka z zewnątrz, któremu w karierze reżyserskiej jeszcze nie powinęła się noga, zdziałała tu jednak cuda. „Blade Runner 2049” pod względem konceptu i wykonania to najpewniej jedna z najbardziej celnych kontynuacji filmowych ostatnich lat, sprawnie łącząca świeżość i wierność wobec oryginału, w której wkład nowego reżysera jest widoczny na każdym kroku, ale zamiast gryźć się z atmosferą świata przedstawionego, pomaga ją rozbudowywać. Znajdziemy tu odwołania do poprzedniej części (z biegiem czasu projekcji będzie ich coraz więcej), ale główny wątek historii najlepiej sprawdza się jako oddzielny twór mający miejsce w tej samej rzeczywistości.

Tym razem naszym przewodnikiem po przyszłości zostaje postać grana przez Ryana Goslinga – oficer K. Ma w sobie co nieco z poprzedzającego go Deckarda – nie mówi zbyt wiele i jest ekspertem w ukrywaniu emocji – ale posiada inną wrażliwość, która pozwala nam zobaczyć nieprzyjemne otoczenie futurystycznego Los Angeles z innej perspektywy. Podobnie jak jego poprzednik, K pracuje jako tytułowy łowca androidów – działający poza prawem zabójca zajmujący się tropieniem zbuntowanych replikantów, czyli zbudowanych na kształt ludzi robotów stworzonych w celu wykonywania za człowieka podstawowych prac. W filmie Scotta nie było tak naprawdę żadnej wielkiej tajemnicy – leniwie poruszająca się do przodu sprawa detektywistyczna celowo pozbawiona była nagłych zwrotów akcji i zamiast tego stawała się pretekstem do budowania odpowiedniej atmosfery i nawiązywania filozoficznych dysput. „Blade Runner 2049” podchodzi do fabularności inaczej – tym razem prowadzone przez K śledztwo nie posiada wcale odgórnie znanego nam rozwiązania, a scenarzyści zadbali o odpowiednią ilość niespodzianek dla cierpliwego widza. Powiedzenie więcej o fabule byłoby więc grzechem – w tym momencie wypada zamilknąć.

Villeneuve podchodzi do swojego niełatwego zadania poważnie. Widać tu ogromny szacunek wobec pierwowzoru, pieszczotliwość w budowaniu tego samego świata od nowa. Los Angeles w 2049 roku wciąż jest ciemne i spowite melancholijnym błękitem, ale tym razem chętniej wyprowadza się nas poza strefę miejską, ukazując bezkresne pustkowia i ślady umierającej od dawna przyrody. Pierwsza połowa filmu to niemal w całości cierpliwy spacer po tym nieprzyjemnym środowisku, trafnie rekonstruujący niespieszne tempo pierwszego „Blade Runnera”, który przedłużał każdą scenę do widocznej przesady. Sprawia to, że mamy wrażenie obcowania z dziełem prawdziwie masywnym, które należy odpowiednio smakować. Co prawda Villeneuve zdecydowanie mniej niż Scott zainteresowany jest stylistyką noir, ale na pewno rozumie konwencję science fiction i to na niej się skupia. Pełno tutaj dywagacji na temat znaczenia technologii w naszym życiu i momentu, w jakim ciężko odgraniczyć sztuczną inteligencję od żyjącej istoty, ale też kolejnych ukazywanych na ekranie wynalazków, których działanie tłumaczy się widzowi z odpowiednim twórczym entuzjazmem. Dawno nie dane nam było przeżyć w kinie tak pełnego i satysfakcjonującego filmu tworzącego iluzję zanurzania się w obcy świat. Zapewniam, że z kina wychodzi się w stanie długo utrzymującego się odurzenia.

Największym zaskoczeniem pozostaje jednak to, jak do „Blade Runnera” przenika wrażliwość artystyczna Villeneuve’a. Już przy ostatnim „Nowym początku” można było zaobserwować jego rosnące zainteresowanie podkreślaniem emocjonalności historii, ukazywanej przez pryzmat gatunkowych standardów. W zimnej i melancholijnej pierwszej część nie było miejsca na takie ekscesy. Tutaj jest inaczej – o wiele więcej uwagi poświęcono wątkowi romansowemu, postaci częściej mówią o swoich uczuciach i chętniej dzielą się wewnętrznymi przeżyciami. Działa to dwojako, z jednej strony, pewna część tajemniczości pierwszej części zostaje zagubiona, z drugiej – łatwiej utożsamiać się z głównymi bohaterami. Tym razem Villeneuve nie wstrzymuje się też przed wprowadzaniem elementów czarnego kryminału – nie ma tu miejsca na moralną jednoznaczność, proste odpowiedzi czy przynoszące ulgę katharsis. Kiedy trzeba, „Blade Runner 2049” potrafi być naprawdę bezwzględny wobec swojej widowni i mocno przyłożyć emocjonalnym ciosem w twarz. Taki jest jednak świat antyutopijnej przyszłości i ciężko winić za to twórców – wchodząc na salę kinową, powinniśmy w końcu wiedzieć, z czym będziemy mieli do czynienia.

Można by powiedzieć, że przez to dzieło Villeneuve’a zbliża się czasami zbyt blisko do granicy zwykłego cynizmu, ale wprawna ręka reżysera pozwoliła wyciągnąć z tej ponurej historii pewną dozę nadziei. Jako całość „Blade Runner 2049” to wciąż przede wszystkim obezwładniające widowisko kinowe. Nie obezwładnia co prawda wnikliwością filozoficznych obserwacji tak jak część pierwsza (chociaż wywołane jest to, paradoksalnie, klarownością samej historii i większą dosłownością przekazu), a już na pewno nie stanowi tak konsekwentnego i rewolucyjnego doświadczenia jak film Scotta. W drugiej połowie film znacząco przyspiesza, przez co gubi się gdzieś czar powolnego początku, a zawirowania fabularne za bardzo wysuwają się na pierwszy plan. Nawet wtedy można jednak cieszyć się wieloma elementami tej filmowej układanki: precyzyjnymi i absolutnie wyjątkowymi zdjęciami Rogera Deakinsa, przyprawiającą o dreszcze muzyką, bezbłędną inscenizacją, perfekcyjnym wyczuciem klimatu. „Blade Runner 2049” to wielkie kino i nie można mu tego odebrać. Nawet jeśli najlepiej sprawdza się wtedy, kiedy pokazuje nam smutnych facetów w płaszczach poruszających się po przytłaczających sceneriach i zastanawiających się nad naturą człowieczeństwa, zamiast otwarcie o niej mówić.

 

„Blade Runner 2049”
reż. Denis Villeneuve

premiera: 6.10.2017