Archiwum
09.05.2014

Dziady post & pop

Piotr Dobrowolski
Teatr

Diametralnie różniące się od siebie inscenizacje „Dziadów” sygnalizują kolejną falę powrotów młodych reżyserów do narodowej klasyki. Porównanie spektakli Zadary i Rychcika przypomina, że najlepsze nawet intencje nie zastąpią dobrego pomysłu i konsekwencji inscenizacyjnej.

Na czele rankingu najważniejszych wydarzeń teatralnej wiosny 2014 znalazły się dwie, oryginalne i charakterystyczne, premiery „Dziadów”. Michał Zadara we wrocławskim Teatrze Polskim zrealizował część zapowiadanego przez siebie projektu wystawienia – bez skrótów! (po raz pierwszy w historii polskiej sceny) – całości romantycznego dramatu. Poszukując w utworze Mickiewicza akcentów uniwersalnych, które interpretuje przez pogłębiające się rozwarstwienie współczesnej Polski, Zadara zwraca uwagę na aktualność problemów, które odnalazł w tekście. Przyjęty przez niego punkt widzenia intrygował, a nawet prowokował część komentatorów zaskoczonych stwierdzeniem, że „Dziady” „to utwór do gruntu antyfaszystowski, przeciwko wszelkiej jednolitości, poprawności”. Stwierdzenie to – a zwłaszcza jego pierwsza część – dużo wyraźniej niż we wrocławskim Polskim potwierdzone zostało w kolejnej inscenizacji dramatu pierwszego pośród narodowych wieszczów, zrealizowanej na scenie Teatru Nowego w Poznaniu. Kolorowy, przeładowany atrakcjami spektakl Radosława Rychcika wykorzystuje ikony światowej popkultury, których wzory pełnymi garściami czerpie z hollywoodzkich symulakrów. Spektakl, w którym tekst wszystkich części „Dziadów” został pocięty, „zremisowany” i wzbogacony charakterystycznymi dodatkami, zaznaczą mocne akcenty postkolonialne i wolnościowe. W najbardziej klasyczny z możliwych sposobów – różnorodnością rasową widoczną przez kolor skóry – obrazowana jest także Inność. Powracające akty jej odrzucania zmieniają marzenie o równości wszystkich ludzi w utopijne marzenie romantycznego bohatera (deklaracja „Wszyscy ludzie będą braćmi” z „Ody do radości” Fryderyka Schillera, którego instrumentalna wersja odtwarzana jest w antrakcie).

Wrocławska premiera części I, II i IV odbyła się 15 lutego tego roku (na przyszły sezon zaplanowano inscenizację części III, wówczas „Dziady” będą mogły zostać odegrane w całości). Wraz z nią jasnym stało się to, czego spodziewać się można było już wcześniej. Po pierwsze: należy ufać autorowi, zwłaszcza jeśli nie kończy on i nie decyduje się na publikację jakiegoś utworu (część I „Dziadów”). Po drugie: pierwszorzędna literatura obroni się sama, a literatury drugorzędnej nie ocalą żadne inscenizacyjne atrakcje. Wszędzie tam, gdzie w II i IV części dramatu (choć już nie w prologu Dziewicy w części pierwszej) reżyser pozwolił wybrzmieć oryginalnemu tekstowi, nie ubarwiając go fajerwerkami, jego spektakl przyciąga uwagę, a nawet fascynuje. Niemała w tym zasługa wspaniałej kreacji Bartosza Porczyka jako Gustawa. Jednak w części pierwszej i momentami w drugiej, gdy (całkiem słusznie) reżyser nie zaufał w pełni tekstowi oryginału, choć do końca pozostał mu wiernym, jego spektakl okazuje się męczący i nudny.

Tymczasem „Dziady” w poznańskim Teatrze Nowym oszałamiają atrakcjami: kolorem, dźwiękiem, szybką zmiennością akcji. Estetyce spektaklu, ale także relacji fikcji i realności w prezentowanych scenach patronuje Quentin Tarantino. Repertuar kinowych nawiązań wzbogacają postacie, których pierwowzory – niemal zawsze – pochodzą z amerykańskiej kultury wizualnej. Guślarz, który jest tu nie tylko mistrzem ceremonii, ale też podmiotem sprawczym całego spektaklu, do złudzenia przypomina Jokera. Znakomity, często grający u Rychcika Tomasz Nosiński występuje w podwójnie ikonicznej roli. Ucharakteryzowany na Heatha Ledgera z filmu „Mroczny rycerz”, łączy pierwiastek demonicznego bohatera o komiksowo-filmowym rodowodzie z filmowym gwiazdorem, którego niespodziewana śmierć zaskoczyła nie tylko jego fanów. To pierwszy znak zasady charakteryzującej ten teatralny seans spirytystyczny, w którym najważniejsze role odegrają umarli – nadal inspirujący kulturę masową – a także duchy z filmów grozy. Joker wprowadza na scenę upiorne blond bliźniaczki z „Lśnienia” Kubricka (Józio i Rózia – Grzegorz Gołaszewski i Marta Szumieł), karła jako Widmo Złego Pana (występujący gościnie w Poznaniu, świetny aktorsko Maciej Zabielski) i jednooką Nadine, wieczną dziewczynkę z „Miasteczka Twin Peaks” Davida Lyncha w roli Zosi (Martyna Zaremba).

Guślarz inicjuje sceniczny show, stojąc w punktowym świetle i śpiewając romantyczny szlagier estradowy. Kierując wzrok w publiczność, prowokacyjnie pyta: „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie?!”. Dołącza do niego blondynka, przed chwilą widoczna w głębi sceny. Specyficzny, kokieteryjny sposób bycia, a zwłaszcza jasna sukienka, podwiewana przez podmuch z kratki wentylacyjnej, na której stoi, nie pozostawiają wątpliwości: to Marylin Monroe (Gabriela Frycz). Kiedy w kolejnej scenie jako Mickiewiczowska Pasterka wspominać będzie kochanka, odtworzone zostaną pierwsze raporty z Dallas, obiegające świat po strzałach, które śmiertelnie raniły Johna F. Kennedy’ego. Telewizyjny obraz w głębi sceny ukazuje moment zabójstwa, gdy dziewczyna mówi: „Jaka to pąsowa pręga, / Tak jakby pąsowa wstęga / Albo jak sznurkiem korale, / Od piersi aż do nóg sięga”. Kiedy kurtyna zostanie podniesiona, do Heatha, Marylin, JFK – wskrzeszonych duchów masowej wyobraźni, których zgony od lat podsycają teorie spiskowe – dołączą inni.

Zbudowana przez Annę Marię Karczmarską scenografia do złudzenia przypomina typową (czyt. filmową) salę gimnastyczną amerykańskiego liceum. Czterech młodzieńców bez koszulek, których ciała pokryte są tatuażami, rzuca piłką do kosza, a po chwili wiesza na nim czarnoskórego chłopaka. Funkcję chóru pełnią trzy kobiety w wieczorowych sukniach i wymyślnych fryzurach (znakomite wokalnie Oksana Hamerska, Julia Robakowska i Anna Mierzwa, wyróżniająca się w tym gronie nie tyko dynamiką i siłą głosu, ale także aktorsko), które swingują, komentując akcję. Kalejdoskopową zmienność całej pierwszej części spektaklu domyka pojawienie się Gustawa jako milczącego upiora. Mariusz Zaniewski gra tę postać jako wyalienowany ze świata hipster z zapuszczonymi włosami i długą brodą w nieładzie. Nieszczęśliwa miłość sprowokowała jego przemianę, której znakiem jest inskrypcja „Gustavus obiit – natus est Conradus” wytatuowana na jego plecach. Już jako Konrad gotowy jest zabierać głos w sprawie wszystkich marginalizowanych, prześladowanych i zabijanych. Mówi w imieniu Innych, przedstawicieli nieeuropejskich ras, emigrantów i uchodźców, którzy do dzisiaj – zaskakująco często – odrzucani są nawet przez „cywilizowanych” Europejczyków.

To właśnie kwestie rasowe są najważniejszym tematem spektaklu Rychcika. Nawiązuje do nich już zmieniona dedykacja, wyświetlana przed rozpoczęciem widowiska. Oprócz wileńskich przyjaciół Mickiewicza – „spółuczniów, spółwięźniów i spółwygnańców” – wymienieni są w niej także Martin Luther King, Malcolm X i bracia Kennedy, czyli osoby, których działalność przyczyniła się do uchwalenia latem 1964 roku ustawy o prawach obywatelskich w USA (Civil Rights Act). Statyści o różnych kolorach skóry pojawiają się na marginesie akcji scenicznej. Oni właśnie stanowią – oskarżający wszystkich, również nas – chór ptaków nocnych, a cała druga część poznańskich „Dziadów” umieszczona jest w ramie snu czarnoskórego chłopaka. Tempem i poetyką prezentacji różni się ona znacznie od części pierwszej. Wielka Improwizacja, która rozbrzmiewa w ciemności jako kolejny filmowy cytat (tym razem z „Lawy” Konwickiego), wydaje się wyzwaniem rzuconym bogu, niesprawiedliwemu względem wszystkich uciskanych. I znakomity jako Gustaw/Konrad Zaniewski pozbawiony zostaje tak możliwości zmierzenia się z legendarnym monologiem teatralnym, ale dostaje w zamian inną szansę. Dołączając do grona zniewolonych (scena wizualnie nawiązująca do Holokaustu) znakomitą angielszczyzną, w niezwykle przejmujący sposób powtarza sławną przemowę Martina Luthera Kinga, wygłoszoną podczas Marszu na Waszyngton (1963). Intonowana zaraz potem jako znakomity soulowy hymn pieśń zniewolonych „zemsta, zemsta, zemsta na wroga, z Bogiem i choćby mimo Boga!” zapowiada krwawy finał, groteskowo przerysowany przez konających członków Ku Klux Klanu.

Radosław Rychcik, sprowokowany ministerialnym programem dofinansowywania inscenizacji rodzimej klasyki, wystawił „Dziady”, które potwierdzają jego sławę scenicznego obrazoburcy inspirującego się estetyką filmową. Znakomita muzyka współpracujących z nim stale braci Lisów rytmicznym pulsowaniem tętni w podświadomości widzów. Reżyser nie zrezygnował równocześnie z funkcji pełnionych przez język, który w triadzie z obrazem i dźwiękiem prowadzi jego spektakl. I choć interpretując tekst, nie stroni od zmian, skrótów i przemieszczeń, respektuje znaczenie dramatu w teatrze. W efekcie powstało widowisko, które mówi o nas więcej, niż jesteśmy w stanie przyznać, na wyrost deklarując umiłowanie różnorodności i chwytając się za portfele, kiedy w polu widzenia pojawia się Cygan. Poznańskie „Dziady” to całkiem inny, ale i ciekawszy spektakl niż ten, który we Wrocławiu stworzył (znany z szacunku dla polskiej klasyki i programowej misji ocalenia jej arcydzieł przez teatr), Michał Zadara.

Adam Mickiewicz, „Dziady”
Wrocław, Teatr Polski
reżyseria: Michał Zadara
scenografia: Robert Rumas
muzyka: Maja Kleszcz, Wojciech Krzak
premiera: 15.02.2014

Adam Mickiewicz, „Dziady”
Poznań, Teatr Nowy
reżyseria:  Radosław Rychcik
scenografia i kostiumy:  Anna Maria Karczmarska
muzyka, multimedia:  Michał Lis, Piotr Lis
premiera: 22.03.2014

alt
Fot. „Dziady” w Teatrze Nowym w Poznaniu.