Archiwum
27.02.2018

Dlaczego obejrzałam wszystkie odcinki „Line of Duty” (i czekam na więcej)

Olga Szmidt
Seriale

Do „Line of Duty” zasiadłam z blazą i niezbyt sprawiedliwym oczekiwaniem w rodzaju „zaskocz mnie”. Ani trailery, ani opisy tego serialu nie mrożą krwi w żyłach, nie zapowiadają nawet niczego szczególnie kreatywnego w zakresie gatunku. Policyjne procedurale i mniej restrykcyjne gatunkowo seriale kryminalne, szczególnie w odmianie brytyjskiej, doczekały się przecież kilku wyjątkowych odsłon („Broadchurch”, nie licząc ostatniego sezonu, „Luther” czy dwuznaczne „The Fall”), wielu bardzo porządnych, z fascynującymi głównymi rolami kobiecymi („Happy Valley”, „Unforgotten”), kilku wydatnie wysilonych („River”, „Rellik”), a nawet hybrydy gatunkowej, której dominującym składnikiem okazała się… komedia („Babylon”). Satysfakcja z oglądania „Line of Duty” wynika więc nie tyle z efektu zaskoczenia, ile z wielkiego uznania dla doskonałej realizacji istniejącej formy.

Na wstępie warto wspomnieć o kwestii zasadniczej: pierwszy sezon jest bardzo dobry, ale nie oddaje poziomu kolejnych. Po obejrzeniu najdawniejszych odcinków można rzeczywiście być nie do końca przekonanym do kontynuacji. Odnosi się bowiem wrażenie, że wszystko to jest trochę przewidywalne i może trochę sztywne, a nawet że realizuje zgrany schemat: „taki niby autorytet, a jednak łotr”. Pierwszy sezon koncentruje się na postaci Tony’ego Gatesa, wysoko postawionego policjanta, któremu wszystko powoli wymyka się spod kontroli. Antykorupcyjna jednostka bierze pod lupę zarówno jego samego, jak i przebieg jego błyskotliwej kariery. Przez kilka dobrych godzin widz nadal może nie mieć pewności, kto będzie kim w serialu – czy antykorupcyjny zespół urządza polowanie na czarownice, czy też Tony Gates, którego nie sposób nie obdarzyć sympatią, rzeczywiście jest postacią z tej gorszej strony mocy. Napięcie utrzymuje się skutecznie aż do końca i mimo słabości tego sezonu, które wynikają chyba z faktu, że tak bardzo skupiamy się na rozeznaniu się w regułach i rolach, iż wiele detali zwyczajnie umyka.

Przy powtórnym przyjrzeniu się tej historii dostrzegam jej większą subtelność, jednak spora część to ewidentna rozgrzewka. Zarysowanie portretu głównych postaci, a więc DS Steve’a Arnotta (Martin Compston), DC Kate Fleming (Vicky McClure) oraz ich przełożonego Teda Hastingsa (Adrian Dunbar) przebiega z początku nieco niezbornie, ale ostateczne wyklarowanie się charakterów jest tego warte. To świetnie wykreowany zespół, o interesujących wewnętrznych relacjach, ale także przekonujących portretach psychologicznych. Przysłużyły się temu idiosynkrazje postaci, ich powiedzonka (Hastings: „Catching criminals is tough. But catching coppers? God give me strength”), a także nienachalnie zarysowana różnica pokoleniowa (Hastings: „Got you a big pint of that cat’s piss that you young fellas seem to like so much”). W ostatnim jak dotąd, czwartym sezonie gorzej nieco wypada ni stąd ni zowąd odkryta dyskryminacja płciowa, którą rzekomo podziela Hastings. Wątek ten wydaje się doklejony i niezbornie wręcz przeprowadzony. Wcześniej nie mamy ani werbalnych, ani niewerbalnych sygnałów o tego rodzaju ograniczeniach Hastingsa – poza podejrzeniami, że należy do masonerii – i nie sposób nie głowić się, czy czegoś sami nie prześlepiliśmy. Takich scenariuszowych ślepych uliczek nie ma jednak wielu, a poczynania antykorupcyjnych możemy śledzić bez oglądania się wstecz.

Kolejne postaci, a ostatecznie grupy przestępcze, którym poświęcone są śledztwa, unikają schematu znanego na przykład z „House of Cards”. Irytująca maniera twórców aktualnie rozpadającego się serialu z/bez Kevina Spaceya w roli głównej, wedle której wszyscy przeciwnicy głównych postaci nie dorastają im do pięt, nie została zastosowana w „Line of Duty”. Śledzone i prześwietlane postaci są nie tylko równie przewidujące i przebiegłe, co nasza trójka. Co więcej, widz nie ma szansy zbudować sobie jednoznacznego i oczywistego obrazu podejrzanych – zarówno w ostatnim sezonie, gdy pod obstrzałem jest Roz Huntley (w tej roli znakomicie powściągliwa Thandie Newton), jak i we wcześniejszych epizodach, kiedy znajdujemy się w centrum dochodzenia w sprawie zabicia świadka koronnego, a główną podejrzaną jest Lindsay (Keeley Hawes). Ta ostatnia odgrywa zresztą kluczową rolę dla konstrukcji serialu. W nieoczekiwanym momencie, po zakończeniu śledztwa, na jaw wychodzą bowiem niejasne układy i dwuznaczne metody, jakie wykorzystują również członkowie antykorupcyjnej jednostki. Pewne wątpliwości już od jakiegoś czasu może budzić pozycja Fleming, która prześwietla policjantów, podszywając się pod członkinię zespołów i nie ujawniając, że jest z „wewnętrznej policji”. Jeden z jej prawdziwych kolegów (najbardziej śliska postać serialu – Cottan, w tej roli Craig Parkinson) zauważa zresztą w pewnym momencie z niepokojem, jak doskonale opanowała ona sztukę okłamywania.

Rzeczywiście, zdolności i praca AC-12 są nietypowe, nawet przy wielkiej różnorodności seriali z tego gatunku. Także ich stosunek do policji, jako sieci podejrzanych i podatnych na korupcję postaci, jest pewną nowością. Oczywiste wątki, które się w związku z tym pojawiają, a więc szantaże, wymuszenia czy obarczanie ich obniżeniem zaufania do policji, są doskonałymi przykładami na to, że władza działa w każdym układzie i każdym rodzaju hierarchii społecznej i zawodowej. Co ciekawe, twórcy zaznaczają życie osobiste głównych bohaterów bardzo oszczędnie, ściśle skupiając się na ich pracy i relacjach zawodowych. Wydaje się to przekonujące nie tylko w stosunku do ich zaangażowania w śledztwa, ale także – w zestawieniu na przykład z „Happy Valley” – do oczekiwań wyraźnego rozdzielenia tych sfer życia. Kiedy relacja ta jest zaburzona, widz jest już uzbrojony w moralne standardy i – niczym AC-12 – osądzi bez litości wszelkie uchybienia w zakresie etyki zawodowej i skazy na wizerunku coppersów.

Wydźwięk serialu wydaje się niejednoznaczny, co korzystnie wpływa na jego jakość – zarówno na poziomie całości, jak i wszystkich, może poza pierwszym, sezonów. Wydaje się, że prawda i przestępstwa zawsze wyjdą na jaw, a AC-12 – bez względu na koszty i ryzyko – dotrze do rzeczywistych mechanizmów korupcyjnych i nieprawidłowości w wykonywaniu zawodu policjanta. Ten optymistyczny obraz komplikuje jednak fakt, że być może ich poszukiwania i praca nie mają i nie będą miały końca. To oczywiście doskonała wiadomość dla fanów serialu, ale nieco mniej optymistyczna dla tych, którzy „Line of Duty” postrzegają jako zasadniczo wierny obraz rzeczywistości. Nie mam narzędzi, aby ten aspekt serialu zmierzyć, moją uwagę przyciągają raczej akcja i bohaterowie, od których karier i powodzenia – jakby nie dzielił nas ekran – od pewnego momentu naprawdę wydaje się zależeć praworządność świata.

Na tak uderzający realizm seriali zwykle patrzę podejrzliwie, w tym przypadku jednak – przy wysokim potencjale rozrywkowym i precyzji kryminalnego scenariusza – szybko poddałam się narracji. W tym sensie „Line of Duty” to rozrywka najlepszej wody. Nie tylko dlatego, że bohaterowie skutecznie przekonują, iż dwuznaczne posunięcia policji, nawet jeżeli mają prowadzić do celu, nie mogą być uzasadniane i rozgrzeszane. Także dlatego, że serial pozwala na partycypowanie w tym poglądzie. To właśnie w tym tkwi wysoki potencjał brytyjskiego serialu – na podjęciu dyskusji z wieloma innymi produkcjami, które wprost prezentują odmienne przekonania. Po trupach do celu, zawieszając procedury. Twórcy „Line of Duty” zajmują w tej sprawie jasne stanowisko. Prawa nie sposób egzekwować bezprawiem.

 

„Line of Duty”
twórca: Jed Mercurio

BBC (w Polsce dostępny na platformie Netflix)