Uczony polski to gorący patriota swojej ojczyzny. Jest on pełen dumy z naszej polskiej nauki, z jej osiągnięć, z jej priorytetu w najważniejszych odkryciach i pracach badawczych. Polskiemu uczonemu-patriocie obce jest wszelkie bicie pokłonów przed gnijącą, wysługującą się reakcją nauką burżuazyjną.
Brzmi znajomo? Rymuje się z hymnami na cześć dumy narodowej, które rozbrzmiewają dzisiaj z małych i dużych mównic?
Od razu wyjaśniam: to parafraza tyrady z 1952 roku, w której zamiast „radziecki” umieściłem „polski”. Tak wówczas argumentowano przeciw światowym i europejskim trendom intelektualnym, tak odcinano się od międzynarodowego obiegu myśli. Skutki znamy, ale chyba nie wszystkie równie dobrze. Reaktywowana po II wojnie światowej ‑ na Uniwersytecie Warszawskim, Jagiellońskim, Poznańskim, Wrocławskim i Łódzkim – socjologia szybko została uznana za „reakcjonistyczny kierunek”. Postępująca stalinizacja doprowadziła do tego, że w trybie administracyjnym zlikwidowano w Polsce katedry, studia uniwersyteckie, placówki badawcze i wydawnictwa poświęcone socjologii jako „nauce burżuazyjnej”. Odtąd można było ją uprawić tylko nieoficjalnie, w ukryciu, w ramach innych kierunków. Dziedzictwo Floriana Znanieckiego, Józefa Chałasińskiego, Niny Assorodobraj, Juliana Hochfelda, Ludwika Gumplowicza, Edwarda Abramowskiego i wielu, wielu innych zostało zdewaluowane i wymazane z pola nauki polskiej. Dopiero „odwilż” lat 1956‑1957 przerwała ten stan wymuszonej śpiączki i przywróciła socjologię na uniwersytety.
Czy mamy świadomość, że podobne szykany w tym samym czasie dotknęły także polską etnologię? Zgodnie z przyjętą ideologią dyscyplina ta zaczęła być etykietowana jako etnografia, co miało wyraźnie wskazywać jej nachylenie ku opisowi „kultury ludowej” i co w ramach zadekretowanego sojuszu robotniczo-chłopskiego uznano za zajęcie przynoszące naukowcom chlubę. W 1951 roku powołano do życia w skali całego kraju twór pod nazwą Studium Historii Kultury Materialnej. Idea zawarta w tej nazwie jasno wyraża, z jakimi zadaniami kojarzono działalność takich jednostek. Etnografia miała się stać nauką pomocniczą marksistowskiej historii, odciętą od uprzednich związków z antropologią społeczną i kulturową. Narzucona idea materializmu dialektycznego zmieniła Bronisława Malinowskiego w „psa łańcuchowego imperializmu”.
Próbujących myśleć inaczej szykanowano: Jan Stanisław Bystroń był atakowany przez prasę i studentów za rzekomy rasizm, Andrzeja Waligórskiego lekceważono jako „reprezentanta funkcjonalizmu”, Jana Czekanowskiego obłożono zakazem publikowania i prowadzenia seminarium, a Kazimiera Zawistowicz-Adamska została pozbawiona prawa nauczania studentów w swoim macierzystym instytucie na UŁ.
Jak tłumaczono kneblowanie rozwoju etnologii? W instruktażowej książce „Anglo-amerykańska etnografia w służbie imperializmu” (Państwowe Wydawnictwo Naukowe!) wydanej u nas w 1952 roku radzieccy autorzy pisali o trwającej „szeroko zakrojonej ofensywie ideologicznej”. Oto jakie były jej ponure oznaki:
Amerykańskie publikacje z dziedziny etnografii zawalają półki bibliotek i księgarń zmarshallizowanej Europy, podobnie jak zalewają ją amerykańskie powieści detektywistyczne z „kidnappingiem” i z niezliczoną ilością krwawych morderstw oraz nie ustępujące im w niczym hollywoodzkie filmy, konserwy z zepsutej koniny, stara odzież i jajka z proszku.
Zauważmy, że trosce o ochronę niezawisłości narodowej nauki towarzyszy tutaj także zatroskanie treścią żołądków i chęć obrony naszych kin i lodówek przed zachodnim śmieciem. Jak szlachetnie!
Głównym wrogiem poprawnej, swojskiej etnografii była antropologia, a szczególnie jej szkoła funkcjonalna. Radzieccy instruktorzy pisali wprost, że rewolucyjne idee Malinowskiego są „ohydną syntezą wszystkiego, co zacofane, reakcyjne i antynaukowe”. Innych antropologów – Kroebera, Herskovitsa, Benedict, Mead, Batesona – oskarżano o zgubną i myślowo płytką obsesję „życiem seksualnym” i „seksualnym wychowaniem dzieci”, czego efektem były „na poły pornograficzne wydawnictwa”. Pod powierzchnią fatalnie dobieranych tematów krył się wszakże głębszy fundament ideologiczny. Najbardziej zgubna bowiem w uprawianej na Zachodzie antropologii była idea kosmopolityzmu, czyli „negowanie roli momentu narodowego w historii społeczeństwa”. Dla myślenia kosmopolitycznego i globalnego nie było w dobrze pojętej, narodowej nauce miejsca.
Wspomniana „ofensywa ideologiczna” była zmasowana i natężona. Jednak: „Zdarza się co prawda czasami, że nawet i w tym zespole łajdaków zadźwięczą pojedyncze głosy, wspominające «stare, dobre czasy», kiedy etnografowie byli «biedni, lecz uczciwi» i zajmowali się swoimi właściwymi sprawami”. Polscy etnografowie mieli być zatem ubodzy, ale czyści duchem i bogaci w wyższość moralną. To mogło dawać tylko skupienie się na archiwowaniu odchodzącej tradycji ludowej i wyjawianiu jej żywej, socjalistycznej treści.
Po co te przypomnienia? Otóż wchodząca właśnie w życie reforma ministra nauki i szkolnictwa wyższego Jarosława Gowina – anonsowana hymnicznie jako „ustawa 2.0” ‑ wymazuje z pola dyscyplin naukowych w Polsce etnologię i antropologię kulturową. Nawiązuje tym samym do wzorów socrealistycznych, drwiąc przy okazji z rozwiązań wypracowanych w ramach Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), na których jakoby ta nowa reforma bazuje. Przy okazji eliminacji etnologii i antropologii kulturowej zdekapitowano także kulturoznawstwo.
Historyczne analogie są bardzo niepokojące. Socjologię zlikwidowano jako naukę rzekomo burżuazyjną, a więc sprzeczną z ideologią ówczesnej władzy. Czyżby kulturoznawstwo, etnologia i antropologia były teraz likwidowane, ponieważ nie zgadzają się z ideologią obecnej władzy? Może idzie o to, że dyscypliny te zakładają krytyczne podejście do kultury, że badają władzę, wiedzę, płciowości, wykluczenia i nacjonalizm, nie odcinając się od impulsów płynących ze strony nowej humanistyki: studiów postkolonialnych, etnicznych, genderowych?
Zamiast kulturoznawstwa, etnologii i antropologii mają teraz być „nauki o kulturze i religii”, choć nie było i nie ma w praktyce polskich nauk humanistycznych dyscypliny, którą tak właśnie nazwano. Nie istnieją placówki badawcze, które uprawiałyby taką dyscyplinę, nie ma takich czasopism naukowych, taka dyscyplina nie jest też uprawiana w Unii Europejskiej ani nigdzie na świecie. Takiego tworu raczej nie będą potrafili odnaleźć ani zagraniczni uczeni, ani grantodawcy, ani studenci.
Wiadomo, mamy być dumni: z kraju, rządu, naszej historii i naszej nauki. Ale dumnym można być głupio albo mądrze. Albo bardzo głupio.