Fajne. Od überhipsterskiej nazwy kapeli i „kanapowej” wytwórni, po absurdalną kolażową okładkę – wszystko fajne. Całość spójna, dokładnie przemyślana i jednocześnie zrobiona jakby od niechcenia, lekką ręką, między czwartym a piątym kraftowym piwem w jakiejś modnej warszawskiej knajpie.
Powiedzieć, że na albumie „Girl Nothing” grupy Złota Jesień króluje ironia i dezynwoltura, to jakby nie powiedzieć nic. Muzycy wiedzą, że mogą sobie pozwolić na wszystko. Że nie ma co napinać muskułów, bo i tak ostatecznie zarejestrowali swoje utwory tylko dla siebie i kilku znajomych bywalców modnych warszawskich knajp. Kariery nie zrobią, bo się nie da – nikt już przecież nie chodzi na koncerty, a płyty wydaje się dla nielicznych kolekcjonerów-koneserów. Zresztą prawdopodobnie i tak im nie zależy na zawojowaniu świata. Nie ograniczają ich żadne oczekiwania ani wymagania rynku. Dlatego wszystkie chwyty dozwolone, a im dziwniej, tym lepiej. Już sama nazwa gatunku, którym się określają (dream noise) brzmi trochę jak żart. Dodajmy od razu: żart bardzo udany.
Pierwsze recenzenckie punkty należą się więc grupie za ciekawe i umiejętne lawirowanie między muzycznym wygłupem a całkiem poważną dywersją i (za przeproszeniem) szukaniem barier wolności twórczej. Brzmienie jest celowo zdewastowane, a wokale utopione głęboko w instrumentalnym chaosie zaaranżowanym na perkusję, bas i gitary. Zamiast dbałości o precyzję wykonania, słyszymy pełnię ekspresji. Za mikrofonem może stanąć każdy, nawet koleżanki – Ada i Kasia, jak w utworze „Xanax OD Grindcore Lover”. Ciekawy tytuł? Są lepsze: na przykład „Kittens!”, „Urodziny Kasi” czy „Cottage Cheese from the Lips of Death (Dzwoń po psy)”. Nazwa jest nieważna – i tak podział na ścieżki na „Girl Nothing” ma się nijak do początków i końców utworów, które rozpadają się i zawiązują w najmniej oczekiwanych momentach.
I tu wracamy do dream noise’u, który wydaje się określeniem całkiem adekwatnym dla poczynań warszawiaków. Po pierwsze, Złota Jesień zestawia w swoich utworach łomot i delikatność (patrz: „I Am Mary Poole”). Po drugie, nieskładne i porwane kompozycje naśladują zmienny rytm i meandrujący tok marzenia sennego, ale niekoniecznie takiego, które chcielibyśmy po przebudzeniu długo pamiętać. Jeśli dodamy do tego absurdalne zestawienia na zasadzie „wszystko z wszystkim” i matową fakturę brzmienia lo-fi, otrzymujemy dream noise jak się patrzy. Freud by klaskał.
Poza dream noisem określeniem kluczowym dla „Girl Nothing” wydaje się „fajność”. Grupa jest fajna, bo gra muzykę ewidentnie pomyślaną dla wąskiej grupy wtajemniczonych hipsterów. Dla ludzi z podobnym poczuciem humoru, którzy wyczują moment, gdy zespół puszcza oko. Dla tych, których nie odstraszą karkołomne kompozycje, wręcz przeciwnie – zainteresuje ich dziwność.
Na recenzenckim marginesie dodam, że fajność Złotej Jesieni jest przy tym fajnością przekorną. Pisanie tekstu o „Girl Nothing” to spacer po polu minowym. W każdej chwili można się narazić na śmieszność wynikającą ze zbyt poważnego potraktowania muzyki niepoważnej („gość szuka ukrytych sensów na płycie, którą nagraliśmy w jedno popołudnie między czwartym a piątym kraftowym piwem…” itd.). Z kolei nie dość poważne potraktowanie świadczy o tym, że autor nie jest dość fajny, bo nie łapie hipsterskiej grypsery ani mniej lub bardziej czytelnych inspiracji Złotej Jesieni.
Inspiracje oraz humor łapię i podzielam. Z dezynwolturą i fajnością tej muzyce z pewnością do twarzy. Stanowią one jednak w odbiorze „Girl Nothing” pewną barierę, która niektórych będzie odpychać, a innych intrygować i prowokować do jej przeskoczenia. Ostatecznie zaproponowana przez Złotą Jesień gra w chowanego sprawia, że płyta bawi, i to w sposób inteligentny, ale trudno się nią zachwycać. Najwidoczniej nie każda muzyka jest do zachwycania.
Złota Jesień „Girl Nothing”
Jasień
2015