„ […] A po co ci prawda? – spytał inny, rozchyliwszy spieczone od milczenia usta. – W głowie ci wtedy będzie dobrze, a na zewnątrz parszywie”.
Andriej Płatonow
Która to już z kolei książka Andrzeja Stasiuka przywołująca migawki przeszłości? Jednak ta wielokrotnie przerabiana przeszłość nie chce dogorywać. Prześladuje cyklicznym powrotem. „Wschód” jest tego kontynuacją – gonitwą za nocą, kiedy u nas zaczyna się dzień. Upór autora, by gonić zapomnianie zdarzenia i zardziewiałe przedmioty „bo korozja wyjadła cały ciężar [puszek po konserwach]. Ważyły tyle co tektura” (s. 193). Nie będzie łatwo. Wschód to droga przez mękę. Istna plątanina wielkich przestrzeni, która zawiera się w wilgotnej i zbutwiałej przeszłości. Teraźniejszość mało go interesuje, bo jakby przeczuwa że „będziemy tęsknić tylko do przyszłego. Do tego, co tam sobie wymarzymy […] Nie będzie żadnych duchów, wspomnień, pamięci ani historii” (s. 300).
Literatura Andrzeja Stasiuka to nie jest lek na rozrzedzenie krwi. Zagęszczenie obrazów i odautorskiej filozofii życia może przytłaczać początkującego czytelnika. Kierowca Stasiuk prowadzi nas przez meandry Polski wschodniej i stwierdza: „W Puławach można nowym, opustoszałym mostem przeprawić się na drugą stronę […] ale wolę trzymać się pradoliny. Trzeba tylko minąć Kazimierz, zostawić go jak najszybciej za sobą, […] i znów po prawej zjawia się rzeka” (s. 60). I jeszcze: „Wyobrażam sobie, że płynie z otchłani najdawniejszego, że przez ułamek, przez okruch czasu przetacza się tą krainą, a potem znika w oddali, w czasach, gdy już nas tutaj nie będzie. Ale nie potrafimy się od niej niczego nauczyć. Patrzymy na jej królewski spokój jak cielę na malowane wrota, jak sroka w gnat, jak szpak w pizdę i nie dociera do nas, że dostaliśmy jedynie wiórek, strużynę wieczności” (s. 60). Stasiuk nie mydli oczu, jak to miał w zwyczaju system, w którym się wychował.
I tu mamy bazę wyjściową nowej powieści Stasiuka. Pisarz, samorodny w swoim geniuszu, tłumaczy nam, że tu chodzi o wyprawę do jądra metafory. „No bo jak to jest? Że czasem oddalamy się od miejsca narodzin […] Że im szersze zataczamy kręgi, tym wyraźniejszy jest środek tego krążenia i tym silniejsze przyciąganie?” (s. 105). Autor „Jadąc na Babadag” nie potrafi ustać w miejscu. W drodze, gdzieś we wschodnich rejonach Europy prowadzi najważniejsze zmagania z otaczającą go beznadzieją przestrzeni. W poszukiwaniach minionego czasu pustynia Gobi miesza się z Lublinem, a Karpaty z Ulaangom. Właściwie wszystko, co na wschodzie, na prawo od Wisły jest odległością wartą przemierzenia. Nie chodzi tu bynajmniej o turystykę ekstremalną na wertepach, jaką często się spotyka w tych stronach świata. Stasiuk jest rewelacyjnym odmieńcem. Między sowieckimi monumentami nasłuchuje Chin, a potem wraca palcem po mapie: „Odczytywałem nazwy pustynnych osad rozrzuconych wzdłuż szosy M32: Iljicz, Engels, Oktiabr, Lenino, Marks, Internacyonał, Awangard, Kommunizm, Pierwoje Maja, Kirowo” (s. 302). Zresztą co by nie mówić, na niczym nie daje się zaczepić wzroku, na każdym zakręcie czyha smutek, jeśli nie po prostu agonia. Może to wszystko to tylko smutna geopolityka albo, pal licho, męcząca retrospekcja?
Stasiuk wraca wielokrotnie do wspomnień Związku Radzieckiego z okresu dzieciństwa. Jest szorstki we wspomnieniach, skory do sentymentalnych rozczuleń (zapachy wanilii i oranżady lub unosząca się woń niskooktanowej benzyny), a jednocześnie trzeźwy w opisie. „Wtedy, w dzieciństwie, podejrzewałem, że coś jest nie w porządku z tym telewizyjnym bełkotem […] Dzieciaki mogą nie rozumieć, ale wyczuwają szwindel” (s.120). Rosja nie tyle istniała jako państwo, ile raczej ciążyła systemowo w poczuciu obezwładniającej masy i nacisku historii.
By zrozumieć historię przez duże „H” i sobie ją jakoś osobiście poukładać, Stasiuk na kartach powieści wielokrotnie odwiedza matkę: „Nie wiedziałem nawet, że jest socjalizm. W domu nie mówiło się o takich rzeczach, ponieważ to, w czym wszyscy braliśmy udział, było po prostu życiem i niczym więcej” (s. 23). W opisach Stasiuka odnoszących się do matki kryją się najpiękniejsze zapiski: „Idzie do kuchni, która zrobiła się z biegiem czasu jakaś mała. Ona też się zmniejszyła. Idę za nią, wciągając nieruchomą woń domu” (s. 44). Proste dialogi z matką ujawniają rzutki charakter syna, jego nieposkromioną chęć nocnego przemierzania pegeeru aniżeli usiedzenia w domu. Pobyt syna u matki to dla odbiorcy „Wschodu” chwila niegasnącej czułości, materia życia w domu, „za którym już tylko zajęcze wygony”, co najważniejsze – swoisty oddech, nim znów przyjdzie czas, by ruszyć w szaleńczą drogę. Trzeba dodać: w jak najbardziej niepopularnym kierunku, w pogoni za demonem przeszłości, który trapi to dziecko komunizmu. Stasiuk sam się przed sobą kaja i przyznaje wprost: „Im jestem starszy, tym mniej żałuję, że żyłem w tamtych czasach. Szczerze mówiąc, w ogóle nie żałuję” (s. 219). Bo biorąc w obronę czytelnika, niechętnie zagłębiamy się w „rzeczywistość zużytą, znękaną”, a gdy Stasiuk powraca w tamte strony niemal bezwiednie, czytelnik ma dosłowny skręt kiszek. Nie przekona go wypowiadana mantra bezimiennych bohaterów z postsowieckich republik mówiących, że „kiedyś było lepiej”. Stasiuk zostawia nas z tym „apokaliptycznym schyłkiem” i znika z horyzontu do kołchozowej graciarni.
Właściwie z akapitu na akapit odurza nas to, co wymyśla autor, nie daje czasu przetrawić zdań. Stasiuk nie tyle miesza gatunki (opowiadanie, dokument czasem poetyckie i reportażowe tony), ile raczej skacze pomiędzy peryferiami w rodzaju hipertroficznego Węgrowa albo rozdętych Siematycz, a potem z powrotem przez Krasnokamieńsk i wzdłuż granicy chińskiej do Zabajkalska. „Zniknęła nieludzka przestrzeń i się ścieśniło, zagęściło i zwęziło. Żarcie, rzeczy, smród. Z knajp aromaty, z kanalizacji gówno, ze śmietników zgnilizna. Życie. Rojowisko. […] To mogło być w Eren Chot, sześćset kilometrów na północny zachód i wiele dni później. W każdym razie wyglądało to tak, jakby dziesiątki milionów trupów, jedzenie gliny, kanibalizm i całe piekło minionych lat były tylko epizodem. Albo czymś w rodzaju biologicznego eksperymentu, po którym życie miało wybuchnąć z wielokroć większą siłą.” (s. 219).
Należy jednak pamiętać, że fascynacja miejscami, z których się wywodzimy, niesie także odwrotny ładunek. Napawa strachem, bo zagraża temu, czym się staliśmy. Cykl życia nie oszczędza przemijania. Pokonywanie przestrzeni przy równoczesnym powrocie pamięci zza kurtyny cienia jest operacją wykonywaną na martwym pacjencie. Czas (a może historia?) osądzi, czy Andrzej Stasiuk nie zagalopował się zanadto na bezkresach stepów niczyich.
Andrzej Stasiuk, „Wschód”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2014