Archiwum
12.06.2015

To się ogląda

Piotr Pławuszewski
Film

Festiwalowa prognoza pogody. W Krakowie ciepło, czasami w okolicach upału. Deszcz pada rzadko i bez werwy. Wiatru brak. Angielski turysta mówi do żony, że kiedy był tu sam, to szkoda gadać, a teraz pięknie i to chyba jej (żony) zasługa. W kawiarni mają fantazję i postawili klatkę z papugą – czasami nie słychać siedzącego przy tym samym stoliku rozmówcy. Przy jednej z mniejszych ulic starszy pan sprzedaje na chodniku książki. Spieszę się do kina, ale rzucam okiem na niewielką kolekcję. W tym czasie uliczny antykwariusz informuje kolegę, ile w sumie wydano „Tygrysów” (gdyby kiedyś-ktoś go pytał), ja z kolei zasługuję wyłącznie na reprymendę: „bierzesz pan coś albo nie bierzesz i do widzenia, tu nie ma nic do oglądania, to się, panie, czyta”. Chwilę potem zapisuję to zdanie na kartce – teraz umieszczam je (plus wcześniejsze obrazki) we wstępie do krótkiego artykułu o 55. Krakowskim Festiwalu Filmowym. Rzecz nieprzypadkowa. Tydzień intensywnego spotkania z (zazwyczaj) wysokiej próby dokumentem zawsze skutkuje wyostrzeniem zmysłów i poczuciem, że codzienność wręcz prowokuje do uruchomienia kamery. Poniżej o kilku filmach (niekonieczne nagrodzonych), których twórcy ulegli tej prowokacji. Uruchomili kamerę.

Odkrycia

Mowa o filmach odkrytych nieco po omacku, w gąszczu festiwalowego programu, który nieustannie zmusza do kłopotliwych wyborów. Czasami podjętą decyzję łatwo uzasadnić: choćby wtedy, gdy rezygnuję z bloku trzech tytułów, których akcja rozgrywa się na Ukrainie – tego typu zgrupowania, niezależnie od jakości samych produkcji, zazwyczaj męczą i zaburzają „sprawiedliwy” odbiór. Lepiej sobie i filmom tego oszczędzić. Bywa jednak inaczej: w rozkładzie dnia stawia się na nic niemówiący tytuł, a ten wyrasta na odkrycie warte przechowania w pamięci. Takim odkryciem (i to największego kalibru) okazał się dla mnie dokument „Babcia Ruth i jej córki” (2014). Pochodząca ze Szwecji Johanna Schartau w niezwykle wysublimowany sposób (właściwie wyłącznie przy użyciu zdjęć, zapisków, dźwiękowych nagrań i… makiety rodzinnego domu) szuka odpowiedzi na dramatyczne pytanie: dlaczego pewnego październikowego dnia 1945 roku umierają jednocześnie babcia i jej dwie córki (ciotki reżyserki)? Wspomniany rok nie przynosi prostego rozwiązania – to nie jest historia wojenna. To opowieść o dramacie codzienności, która czasami wymaga od człowieka zbyt wiele. W moim odczuciu: najbardziej poruszający film festiwalu (zupełnie za to pominięty w jurorskich rozstrzygnięciach).

„Na barkach lwa” (2014) małżeńskiego duetu Erinnisse i Patryka Rebiszów (mieszkających w Nowym Jorku) to kolejne odkrycie warte więcej niż życzliwej wzmianki. W zasadzie dziwne, że ten film „działa”, skoro z premedytacją rozpada się na trzy osobne historie, których twórcy (szczęśliwie) nie próbują na siłę ze sobą splatać. Ów splot tworzy się wyłącznie w głowie widza, zapoznanego z takimi oto personami (cytuję za katalogiem): „Graham jest irlandzkim muzykiem, który od czterech lat cierpi na szumy uszne, ale nie traci nadziei na dalszą karierę. Alice to starsza pani, która po utracie wzroku zajęła się… fotografią. Katie, była bokserka, podczas walki na ringu straciła połowę mózgu, co nie przeszkadza jej rzeźbić i malować”. O ile w tych słowach pobrzmiewa nuta heroiczna, o tyle obraz wygrywa mądrym, bo pozbawionym ckliwości konkretem. Nie mamy wzruszać się nad niewidomą panią, która nigdy nie zobaczy robionych przez siebie (bardzo udanych) zdjęć. Mamy widzieć człowieka, który rzuca wyzwanie schematom myślenia. Niepostrzeżenie staje się to podskórnym przesłaniem całego dokumentu. „Inteligentne kino” – mówi po seansie moja kinowa sąsiadka, a ja mogę tylko przytaknąć.

Inne ważne odkrycie to „Prawie jak przyjaciółki” (2014) pochodzącej z Izraela Nitzan Ofir. Muzułmańska dziewczynka (Samar) i jej żydowska rowieśniczka (Linor): szkolny program umożliwia im nawiązanie znajomości. Żywa w obu wypadkach religijność (plus wzrastanie w świecie klarownie podzielonym na wrogów i przyjaciół) rodzi jednak obawy i prowokuje do zadanych na głos pytań: czy mogę sobie na to pozwolić? Mniejsza o dość surową formę dokumentu i nierzadkie wrażenie, że słuchamy rozmów niejako sprowokowanych na potrzeby filmu. Jego wartość to intrygujące przesunięcie linii sporu – bo tak naprawdę nie o Izrael-Palestynę tu chodzi, ale o przepaście na granicy pokoleń. Skłonne do wzniesienia się ponad podziały dwunastolatki versus mniej optymistyczny w tym względzie świat dorosłych. I to do niego należy w tej historii ostatnie słowo, bo nie bez przyczyny maile Linor i Samar z pytaniem: „co u ciebie słychać?” pozostają bez odpowiedzi. Jakże gorzka puenta dokumentu, który mimo wszystko nie pozwala zwątpić, że nikt nie rodzi się z konfliktem w genach.

Piękny film nakręciła na Kubie Aleksandra Maciuszek – „Casa Blanca” (2015) to niespieszna, zamknięta w klarownie skomponowanych kadrach historia starej kobiety i jej dorosłego syna z zespołem Downa. Dwie niesamodzielne postaci w zaniedbanym pokoju, mierzące się z wszelkimi konsekwencjami swojej kondycji. Dla Nelsy wyzwaniem jest każdy stopień stromych schodów. Vladimir nigdy nie może być pewien, czy świat będzie mu sprzyjał, czy będzie z niego drwił. Nie brak zresztą między głównymi bohaterami wzajemnych pretensji. A jednak to „Casa Blanca” jest tym festiwalowym odkryciem, które bez wahania zapisuję w pamięci jako film o miłości, nigdy niezwerbalizowanej dużym słowem ani podkreślonej bukietem kwiatów. Ale wystarczy podsłuchać cichy głos wiekowej pani, która opowiada synowi o jego narodzinach. Albo podpatrzeć, gdy ów syn wciera maść w bolące ramię matki. Żaden pocałunek Humphrey’a Bogarta i Ingrid Bergman z „Casablanki” nie niesie z sobą takiej wrażliwości jak te proste zdarzenia z „Casa Blanki”. Dobrze, że była przy nich dyskretna kamera (uratowano od zapomnienia coś pięknego).

Ta sama myśl przyszła mi do głowy, kiedy oglądałem „Moją francuską pralnię” (2014) Elisabeth Vogler. Blisko 90-letni właściciel nicejskiej pralni decyduje się zamknąć interes. My, widzowie dopuszczeni do obrazów jego codzienności, mamy dwa wyjścia: albo akceptujemy powolne tempo dokumentu, które zdaje się imitować tempo odmalowanej przestrzeni, albo obruszamy się na filmową stagnację i w tym obruszeniu trwamy, bo przyspieszenia konsekwentnie brak. Po kilku minutach projekcji wybieram opcję pierwszą – po seansie próbuję sobie odpowiedzieć, dlaczego. Wracają pewne ujęcia: staruszek wkłada rzeczy do pralki – wyjmuje je – prasuje – gawędzi z klientem – ręcznie podlicza rachunek – patrzy przez wystawowe okno. Te czynności powtarzają się na ekranie kilka razy: ile tysięcy razy powtórzyły się w życiu bohatera? Czasami opowie on coś o swej przeszłości, ale to znoszona ze spokojem codzienność wybija się na pierwszy plan. Ja zaś zaczynam uświadamiać sobie, że w kilkadziesiąt minut dotknąłem prawdy o kilkudziesięciu latach czyjegoś życia. Kraków –  Nicea – nic prostszego.

Znak zapytania

To był znak zapytania przed festiwalem – to jest w gruncie rzeczy znak zapytania po festiwalu. Piszę o dziele Bogdana Dziworskiego „Plus minus, czyli podróże muchy na Wschód” (2015). Wrażenie podstawowe jest następujące: po latach nierobienia własnych filmów, legendarny twórca nakręcił dokładnie taki dokument, na jaki miał chęć. Osobisty, awangardowy, stawiający przed widzem zadania o różnym stopniu trudności. Nie wszystko jest przejrzyste (zwłaszcza w partiach początkowych), ale umowa od początku wydaje się jasna: podróż do Gruzji, ojczyzny Józefa Stalina, ma swe przystanki nie w obiektywnej historii XX wieku, ale w reżyserskiej wyobraźni. Kto zna „Krzyż i topór” lub „Sceny narciarskie z Franzem Klammerem”, ten szybko i w nowym filmie rozpozna „Dziworski touch” – swobodne mieszanie obserwacji i inscenizacji, zmieniające prędkość zdjęcia, wrażenie nieprzebranej mnogości ustawień kamery (to zresztą ogólniejsza cecha tego dokumentu: nigdy nie bądź pewien kształtu i sensu kolejnego ujęcia), stawianie akcentu na konkretne, subiektywnie wybrane dźwięki (powracają znane z dawnych dokonań huczące w uszach kroki). Ale są i nowości, które oddalają zagrożenie powtórki z przeszłości. Po pierwsze, zza kadru dobiega do widza słowo, wcześniej u reżysera właściwie zupełnie nieobecne. Po drugie, bohaterów dokumentu jest w istocie dwóch: Józef Stalin i Bogdan Dziworski. Ten ostatni, inaczej niż w dotychczasowej twórczości, konsekwentnie pojawia się na ekranie, nierzadko w scenach pokazujących sam proces robienia filmu. Filmu trudnego w opisie, wywołującego dosyć skrajne reakcje wśród widzów, a mimo wszystko wartego zobaczenia i przedyskutowania.

Epilog numer 1 – fabularny

Krakowski festiwal to przede wszystkim kino dokumentalne, ale w mniejszej dawce również animowane i fabularne. À propos tego ostatniego – właśnie zadebiutował w nim Tomasz Wolski. Jeśli dobrze pamiętam, o chęci zmierzenia się z kinem fabularnym ten wybitny dokumentalista mówił już przy okazji premiery pełnometrażowego (przynajmniej w wersji festiwalowej) „Pałacu” (2012). Oto i jest: 25-minutowa, zrealizowana w Studiu Munka „Córka”. Dokumentalnych porażek reżyser jak dotąd nie poniósł (wznosząc się za to kilka razy na poziom mistrzowski). Start fabularny okazał się również udany, choć na prawdziwy błysk w tej materii trzeba jeszcze poczekać. Ekranowa opowieść jest prosta: nocne poszukiwania młodej dziewczyny skutkują pierwszym po wielu latach spotkaniem matki i córki. Dwie dorosłe kobiety (udane role Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej i Katarzyny Krzanowskiej) z wyraźnie niemałym bagażem doświadczeń postawione są w sytuacji, gdy trzeba rozmawiać – a to niełatwe. Wyrazy uznania dla reżysera, że nie okrasił historii nerwowym paleniem papierosa, rozmazanym od płaczu makijażem czy histeryczną ekspresją bohaterek (dobry dokumentalista musi czuć drażniącą łatwość i przewidywalność takich chwytów). Tę samą powściągliwość rozciągnąłbym jednak też na scenariusz. Nie miałbym bowiem pretensji do twórców, gdyby zupełnie pozbawili mnie wiedzy o przyczynach napięcia między bohaterkami. Mowa, rzecz jasna, o dwóch/trzech wymianach zdań, ale w krótkim metrażu ciężar detalu niejako wzrasta. Tak czy inaczej, na kolejne (małe czy duże) fabuły Tomasza Wolskiego czekam z zainteresowaniem, wierząc jednocześnie w równoległą aktywność na polu dokumentalnym.

Epilog numer 2 – ostateczny

Wiele dokumentów wymagało skrócenia. Zwięzłość wartością w odwrocie. Irytuje maniera ozdabiania polskich filmów anglojęzycznymi piosenkami. Dokument muzyczny to forma trudniejsza niż się wydaje – za rogiem czyha sztampa.

To napisawszy, z czystym sumieniem konkluduję: bardzo udany festiwal.

55. Krakowski Festiwal Filmowy
Kraków
31.05. – 7.06.2015

alt