Archiwum
16.11.2015

Kto się boi Steve’a Jobsa?

Michał Piepiórka
Film

Zaledwie dwa lata po pierwszej filmowej biografii Steve’a Jobsa do kin wchodzi kolejna fabuła oparta na życiu twórcy Apple. Niewielu pewnie to dziwi, wszak Jobs to postać wręcz skrojona pod hollywoodzkie kino. Był emanacją amerykańskiego snu, prawdziwym self-made manem, geniuszem bez szkoły, który zrewolucjonizował świat. Co równie ważne dla producentów, na niekończącej się fali popularności produktów jego firmy kolejne filmy o Jobsie mogą się sprzedać równie dobrze jak iPhony czy iPady. Jest też drugi powód, dlaczego „Steve Jobs” musiał powstać raczej wcześniej niż później. Pierwsza filmowa biografia, w której główną rolę zagrał Ashton Kutcher, okazała się na tyle nieudanym przedsięwzięciem, że tylko kwestią czasu było, by znalazł się ktoś, kto z wykorzystanego materiału wycisnął o wiele więcej.

To dzięki Danny’emu Boyle’owi i Aaronowi Sorkinowi „Steve Jobs” znacząco odbiega od standardowych biografii. Nie śledzimy zatem przebiegu kariery szefa Apple krok po kroku, fabuła duetu Boyle–Sorkin oparta jest na trzech węzłowych wydarzeniach z życia Jobsa – premierach przełomowych produktów, które wpłynęły zarówno na pozycję Apple’a, jak i samego Jobsa w branży. Pierwsza miała miejsce w 1984 roku i wiązała się z prezentacją pierwszego Macintosha, który okazał się całkowitą porażką i pogrążył finansowo Apple, co doprowadziło do wyrzucenia Steve’a z jego własnej firmy. Druga przypadła na początek lat 90., kiedy Jobs miał pokazać flagowy produkt jego nowej firmy Next. Trzecia natomiast, już pod koniec lat 90., to narodziny nowego iMaca oraz tryumfalny powrót Jobsa do Apple.

„Steve Jobs” jest filmem minimalistycznym, stylowym i eleganckim, jak produkty firmy jego bohatera. To zasługa przede wszystkim Sorkina, który potrafił skondensować życie intrygującej postaci do trzech kluczowych momentów z jej biografii. Może dziwić, że rola reżysera przypadła Boyle’owi, twórcy kojarzonemu z kinem dynamicznym, opartym na akcji i wizualnych atrakcjach. W tym filmie pokazał jednak swoją drugą twarz – reżysera aktorów, drobnych gestów, budowania napięcia poprzez dialogi, a nie „dzianie się”. Innymi słowy, Boyle sprawdził się w tej produkcji jako bardzo sprawny rzemieślnik, który odpowiednio potrafił porozstawiać aktorów przed kamerą, pokierować poczynaniami operatora i trzymać pieczę nad montażystą. Jeśli kogoś jednak nazwać autorem tego filmu, to bez wątpienia będzie nim Sorkin. Reżyseria „Steve’a Jobsa” jest przezroczysta, minimalistyczna jak cała produkcja, wywołuje wrażenie niskobudżetowego kina niezależnego. Boyle z nawiązką wywiązał się ze swojego zadania, przekładając na język kina bardzo niefilmowy, przegadany, całkowicie uzależniony od dialogów scenariusz Sorkina. Przy realizacji tego projektu wiele rzeczy mogło pójść nie tak. Przede wszystkim całość mogła ugrzęznąć w potoku słów, które rozmydliłyby napięcie i wynudziły widza. A jednak niekończące się rozmowy Jobsa z najbliższymi współpracownikami: Joanną Hoffman (córką polskiego reżysera Jerzego Hoffmana), Stevem Wozniakiem i Johnem Sculleyem oraz byłą partnerką i córką śledzi się w napięciu, które towarzyszy rozpracowywaniu kolejnych dramaturgicznych schematów poszczególnych scen. Te nieustanne konwersacje dają również okazję do wglądu w niezwykle skomplikowaną psychikę głównej postaci. Gdy wydaje nam się, że już wszystko o niej wiemy, uchwyciliśmy „prawdę” o Jobsie, okazuje się, że byliśmy w wielkim błędzie. Sorkin zadbał o to, by jego bohater był niejednoznaczny, skomplikowany, wręcz naładowany sprzecznościami. Dzięki temu ten „gadany film”, rozpisany na trzy długie sceny rozgrywające się w zawężonej przestrzeni i czasie, ogląda się jak energetyczny thriller psychologiczny.

Zamierzeniem twórców nie było przybliżenie losów Jobsa, zilustrowanie jego barwnego życia, a raczej przyjrzenie się jego sposobowi patrzenia na technologię, kontakty międzyludzkie i wartości życiowe.

„Steve’owi Jobowi” daleko do laurki na cześć kultowego twórcy. W obiektywie Boyle’a Jobs został oceniony bardzo surowo, jako nieliczący się z uczuciami innych egotyk, przekraczający granicę bezczelności i społecznych konwenansów. Twórcy filmu nie mieli zamiaru usprawiedliwiać tego aspołecznego usposobienia jego geniuszem. Pokazują wręcz, że liczne wady Jobsa w znaczący i negatywny sposób wpływały na losy jego przedsięwzięć. Spory z współpracownikami były destrukcyjne dla firmy, jego argumenty w słownych utarczkach nietrafione, a walki, na które przeznaczał wiele czasu i energii, toczyły się w dużej mierze o nic. Przełamując nieco formułę kina biograficznego, Boyle i Sorkin próbowali dociec, jak udało się Jobsowi osiągnąć to, co osiągnął mimo swojego usposobienia.

Tego filmu nie byłoby również bez znakomitych aktorów. Oczywiście najwięcej będzie się mówić o Michaelu Fassbenderze, który sprawił, że już nikt nie będzie pamiętał roli Kutchera, ale równie wyrazy uznania należą się także Kate Winslet, wcielającąej się w rolę Joanny Hoffman – głównej interlokutorki Jobsa. Każda decyzja obsadowa wydaje się trafiona, a tajemnicą sukcesu każdej z ról jest umiar. Mimo emocjonalnego napięcia wielu scen, wszyscy aktorzy grają bardzo powściągliwie.

Jaka jest prawda o Jobsie? Tego się nie dowiemy z tego filmu. Nie na tym jednak zależało twórcom, którzy nie chcieli stawiać żadnej jednoznacznej diagnozy. Dlatego pozostawili nas sam na sam ze swoim bohaterem, nie wypuszczając go z kadru ani na chwilę. Możemy się przyjrzeć jego działaniom w przełomowych dla jego życia chwilach, zaznajomić z jego sposobem postrzegania świata, który niejednokrotnie okazuje się co najmniej dziwaczny. „Steve Jobs” nie przypomina biografii innego komputerowego geniusza, „Social Network”, choć łączy ją z filmem Boyle’a osoba scenarzysty. To kino minimalistyczne, w swojej zwięzłości wręcz na granicy komunikatywności. Jest jak użyteczna technologia i dobry design – nienarzucające się, sprawne, a przy tym dające głęboką satysfakcję.

„Steve Jobs”
reż. Danny Boyle
prem. 13.11.2015

alt