Archiwum
23.03.2018

Smutek długodystansowca

Michał Piepiórka
Film

Dojrzewanie to chętnie podejmowany temat przez filmowców. Ale wchodzenie w dorosłość rzadko kiedy zostaje przez nich skojarzone z czymś tak dalekim od problemów młodości jak śmierć. Na takie nietypowe zestawienie zdecydował się jednak Milos Radović w wyjątkowo czarnej komedii „Dziennik maszynisty”.

Główny bohater – Ilija – beznamiętnie wylicza, ile osób zabił razem z ojcem i dziadkiem. Liczba ich ofiar idzie w dziesiątki. Nikt ich jednak za to nie ściga, bo nie zrobili niczego złego. Ich „winą” jest jedynie paranie się przeklętym zawodem tytułowego maszynisty, który musi się przyzwyczaić, że od czasu do czasu natrafi na samobójcę bądź nie zdąży wyhamować przed samochodem na przejeździe kolejowym. Kiedy więc Sima, przygarnięty przez Iliję chłopak z sierocińca – który jako dziesięciolatek chciał zakończyć swój żywot pod kołami jego lokomotywy – postanawia iść w jego ślady, ten stanowczo protestuje. Bo jak się okazuje, pod wyjątkowo zesztywniałą, niewyrażającą emocji twarzą i rozbudowanym systemem dystansujących praktyk skrywa on jednak miękkie serce, które nie pozwala mu wysłać chłopaka na ścieżkę pełną traum. Ale jak to w takich historiach bywa, to właśnie ta zakazana ścieżka kariery jest dla młodego najbardziej kusząca. Dlatego kończy szkołę kolejarską i przysposabia się do zawodu maszynisty.

Radović konfrontuje dojrzałość z młodością, tą pierwszą obdarowując dręczącą nostalgią za minionym, a drugą dojmującym brakiem doświadczenia. W ten sposób rysuje wyjątkowo pesymistyczny obraz świata, w którym na żadnym etapie życia nie ma miejsca na spełnienie i radość. Być może to kwestia umieszczenia akcji filmu wśród pracowników kolei, którzy, jak mówi jedna z bohaterek: „mogą zaznać szczęśliwego życia, ale jeszcze nikomu się to nie udało”. Faktycznie, jeśli spojrzeć na rutynę ich zawodu oraz warunki życia, to bycie maszynistą nie jawi się jako zawód marzeń. Ryzyko spowodowania śmierci ludzi jest dla Radovicia jedynie symbolem beznadziei egzystencji jego bohaterów. Choć nie pada tu nawet słowo o niskiej płacy, monotonii czy wielogodzinnych zmianach spędzonych na długodystansowych trasach, to zamieszkiwane przez bohaterów miasteczko barakowozów wydaje się oznaką życia na peryferiach społeczeństwa.

W „Dzienniku maszynisty” nie ma słowa o biedzie i złych warunkach socjalnych, bo świat przedstawiony znajduje się gdzieś na granicy realności i magii – można w niej usłyszeć ciche i odległe echa realizmu magicznego Emira Kusturicy. Jednak zdarzenia, które odrealniają rzeczywistość, nie mają tu charakteru niesamowitego, lecz tragikomiczny. Czarny humor ma być tu lekarstwem na kipiący z każdej sceny smutek, jednak pokłady rozpaczy okazują się nie do przezwyciężenia. Nie chodzi tylko o płacz nad ofiarami maszynistów – nad nimi, z małymi wyjątkami, akurat nikt się nie rozczula. Pełne smutku bowiem okazują się losy zarówno Iliji, jak i Simy. Ten pierwszy zestarzał się jako zgorzkniały stary kawaler po tym, jak przed laty jego piękną ukochaną rozjechał, jakżeby inaczej, pociąg. Ten drugi natomiast jako niemowlę został podrzucony do sierocińca, a dziś musi użerać się z marudnym „wujkiem”, a także zadręczać się, jako początkujący maszynista, widmem rozjechania człowieka.

Na poziomie fabularnym mało co trzyma się tu kupy. Kto miałby uwierzyć, że dziesięciolatek ucieknie z sierocińca, by popełnić samobójstwo pod kołami rozpędzonej lokomotywy? Jeszcze mniej wiarygodne wydaje się przygarnięcie chłopca przez surowego maszynistę. Tak samo trudno uwierzyć w głęboko skrywane emocje obu mężczyzn i kolejne zwroty akcji. Z pewnością przydałoby się popracować nad bohaterami, by ich losy bardziej angażowały. Ale nie to wydaje się w „Dzienniku maszynisty” najistotniejsze. Tym, co wychodzi na pierwszy plan, jest trudna do zaakceptowana, szorstka jak obycie Iliji, życiowa prawda: człowiecza dola jest daleka od naszych wyobrażeń, ale to nie znaczy, że należy popadać w rozpacz. Dla twórców filmu ludzkie życie jest jak opowiadana przez nich historia: pełne smutku, żalu i rozpaczy, przez które nieustannie przebijają promyki humoru i dystansu – tak nikłe jednak, że nie są w stanie rozświetlić mroku depresji. Trudno być optymistą, jeżeli Radović upatruje jedynej nadziei w mnożeniu ofiar kolejnictwa.

O ile jednak życie bohaterów cechuje brak balansu – dowcip nie jest w stanie zrekompensować tragedii – to film momentami popada w zbytnią równowagę, która przekłada się na formalną nijakość. Twórcy boją się w równym stopniu fantazji i realizmu, nie wiedzą również, na którym bohaterze skoncentrować swoją uwagę, dzieląc czas ekranowy mniej więcej po równo między Iliję i Simę. Ostatecznie więc film nie zachwyca ani wyobraźnią, oryginalnością, magią, społeczną wrażliwością, emocjonalnością, ani złożonymi sylwetkami postaci. Nie oznacza to, że nie ma niczego do zaoferowania – potrafi zaskoczyć nieoczywistymi skojarzeniami i odwagą stanowisk. Śmiało sięga po makabreskę, by przypomnieć starą prawdę: wszyscy umrzemy, ale to nie powód, by nie czerpać z życia.

 

„Dziennik maszynisty”
reż. Milos Radović

premiera: 2.03.2018