W to, co dzieje się w „Parasite”, filmie Bong Joon-ho, który właśnie otrzymał Złotą Palmę, trudno uwierzyć. Jakoś trudno mi też uwierzyć, że jury wyszło naprzeciw oczekiwaniom publiczności, która przez sześć minut oklaskiwała film, a którego definicja mogłaby brzmieć: „czarny-koreański-komedio-dramat-społeczny-rodzinny-kryminał-gore-i-Bóg-wie-jeszcze-co”. To najodważniejszy i najbardziej ambitny, po prostu najlepszy film, jaki widziałem w tym roku w Cannes.
Dla niewtajemniczonych: chodzi o koreańskiego reżysera, właściciela jednej z najbardziej cudacznych filmografii, o jakich słyszałem. Quentin Tarantino w zestawieniu swoich dwudziestu ulubionych tytułów po 1992 roku, wymienił dwa jego filmy: „Zagadkę zbrodni” – opowieść o serii tajemniczych morderstw, których ofiarami są kobiety w czerwonych sukienkach oraz „The Host: Potwór” – monster movie skrzyżowany z traktatem o degradacji środowiska. Gdybym miał wybrać mój ulubiony, wskazałbym „Snowpiercera”. W filmie tym, anglojęzycznym debiucie Koreańczyka, garstka ocalałych z apokalipsy ludzi znajduje schronienie w gigantycznym pociągu, który pędzi po skutej lodem Ziemi. Rozkład wagonów to wypisz wymaluj ilustracja polaryzacji społeczeństwa, papierek lakmusowy współczesnych nastrojów ekonomicznych. W pierwszej klasie bogacze i ludzie władzy, ostatnie wagony zamieszkują pasażerowie na gapę, którzy umierają z biedy, głodu, wycieńczenia. Sytuacja graniczna wywraca hierarchię do góry nogami. Nadchodzi rewolucja.
Podobnie jest w „Parasite” – tam też rozgorzała dyskusja o rażących dysproporcjach. Na górze jeden kolor, na dole drugi. Niebo i ziemia. W niebie zbudowanym na kształt luksusowej willi żyją bogacze – rodzina prezesa firmy informatycznej wpisanej w ekosystem wielkich instytucji. Na ziemi, a właściwie pod nią, bo w prowizorycznej suterenie, gnieździ się pozbawiona środków do życia familia: ojciec, matka dwoje dorosłych dzieci, którzy całymi dniami składają kartony do pizzy i podkradają internet sąsiadom. Ci z piwnicy zaczną życie pełną gębą, kiedy przenikną do świata tych pierwszych. Zajmą miejsce służby w luksusowym domu, zaczną zagarniać przestrzeń dla siebie, panoszyć się, żerować i pasożytować. Chciałoby się powiedzieć, że w tym małym fragmencie jest cały film. Nic bardziej mylnego.
Bonga faktycznie interesuje hipotetyczna sytuacja spotkania dwóch odległych światów, ale interesuje go również spektakl błyskotliwie opowiedziany. I przede wszystkim: zobrazowany. Koreańczyk dba o piękno każdego szczegółu, co moim zdaniem gwarantuje mu już teraz glejt klasyka. Nie znaczy to, że krytycy filmowi zgodnie i natychmiast ogłosili: oto PRAWDZIWE kino. Przeciwnie, przykład Bonga doskonale obrazuje problemy poznawcze, jakich przysparzają dzieła będące wyrazem niejednorodności, wielowartościowości. Jakiekolwiek przyłożymy do „Parasite” kategorie, błyskawicznie legną one w gruzach pod wpływem bogactwa stylów, konwencji i kulturowych skojarzeń. Reżyser wymyka się z każdej szufladki. Przedstawia ciąg sekwencji, który wiedzie przez obłąkane gatunkowe przewrotki – porusza się płynnie pomiędzy karykaturą życia w rzeczywistości slumsu, gęstym kryminałem i hołdem składanym horrorom klasy B. Ja się zachwyciłem. Inni mniej.
Oczywiście nie odbieram nikomu prawa wypowiedzi, ale kiedy w poczytnych polskich pismach znajduję komentarz, „że zarówno śmiech, strach, jak i wizja świata są w «Parasite» płytkie”; że „pusta rozrywka”, to trudno opędzić się od myśli, że cytowany krytyk przyleciał w połowie maja na inny festiwal niż ten, który miał miejsce w Cannes. Gdyby człowiek zadał sobie trud zanalizowania filmu Bonga i wykazał, że jest źle napisany, że autor głupio robi – nie miałbym nic przeciwko. Zamiast tego część prasy odrzuciła myśl o wpuszczeniu światła i powietrza do canneńskiego konkursu, donosząc na gorąco o wysokiej formie Kena Loacha, Pedro Almodóvara, braci Dardenne. Jasne, też szanuję konsekwencję uznanych mistrzów, ich upór w pokazywaniu prawdziwego życia, prawdziwych ludzi, ale czy były to rzeczywiście dzieła olśniewające? Śmiem wątpić. Autorytet staroświeckich krytyków, którzy zamiast iść do przodu, drobią w miejscu, nie może być argumentem.
Bong Joon-ho był lepszym, bardziej wszechstronnym, ciekawszym reżyserem niż ktokolwiek z tegorocznej stawki. Jego dramaturgiczna precyzja i formalne wyrafinowanie, otworzyły zaskorupiałe Cannes na wigor kina ekscentrycznego. Ale również na rozmowę o tematach przyziemnych. O paranoidalnym rozłożeniu sił w strukturze społecznej. O kochającej się rodzinie, co w przedziwny sposób zrymowało się ze „Złodziejaszkami” Hirokazu Koreedy, ubiegłorocznym zdobywcą Złotej Palmy. Szczegółów tego powinowactwa nie wypada zdradzać. Reżyser – podobnie zresztą jak Quentin Tarantino – skierował do dziennikarzy w Cannes prośbę, by nie wyjawiać w swoich tekstach środka i zakończenia filmu. Powiem tylko tyle: tegoroczny werdykt pod przewodnictwem przytomnego Alejandro Gonzáleza Iñárritu to jedna z najlepszych rzeczy, jaka w ostatnich latach przydarzyła się najważniejszej imprezie filmowej na świecie. „Parasite” zobaczymy jesienią w polskich kinach. Zdecydowanie jest na co czekać.
„Parasite”
reż. Bong Joon-ho
premiera światowa: 21.05.2019
planowana premiera w Polsce: wrzesień 2019