Jedynym z moich najtrwalszych zwyczajów jest trzymanie na biurku książek, o których planuję napisać. Układam je na jednym stosie – dokładam kolejne po wizycie listonosza, a na półkę odkładam dopiero po napisaniu tekstu. Stos żyje: na przemian maleje i rośnie. „Ewa ze swych zgliszcz” Anandy Devi leży na moim biurku pół roku. Przez pół roku chcę i nie mogę rozpocząć lektury. Po „Zielonym sari” zbyt dobrze wiem, co mnie czeka. Pierwszy raz w życiu boję się książki.
„Zielone sari” to późniejsza książka Anandy Devi (wydana w 2009 roku; polski przekład: 2018) – jej lekturę pamiętam z wiwisekcyjną dokładnością. To monolog starego, niedołężnego mężczyzny, którym opiekuje się córka. Wyjątkowo poetycki, nieprzezroczysty tekst opowiada historię domowej przemocy z perspektywy oprawcy. Wykorzystanie takiej formy może budzić wiele wątpliwości, a nawet sprzeciw. Na kontraście piękna języka i drastyczności obrazów opiera się cała – nadzwyczajna narracyjnie – opowieść. W lekturze nie może zniknąć sprzeciw. Może jedynie zmienić swoje ukierunkowanie – być nie wobec formy, ale wobec monologującej postaci, uzasadnień i obrazów, które podsuwa.
Sięgnęłam po nią nonszalancko, wykazując się znaczną ignorancją w stosunku do tytułu powieści. Prędko okazało się, że to tekst utkany tak gęsto, że nie pozostawia czytelnikowi czasu na oddech. Bez formalnych pauz, pustych przebiegów, które pozwolą trwać w tym monologu, ale nabrać siły, by zmierzyć się z odrażającą przemocą mówiącego. Spodziewam się, że opis ten może skłaniać do skojarzeń z „Łaskawymi” Jonathana Littella, byłaby to jednak istotnie wypaczająca optyka. „Zielone sari” niesie nas w głąb psychiki i myśli zniedołężniałego mężczyzny, pozbawionego już sprawczości i samodzielności, zdanego na opiekę i łaskę córki – ofiary i świadka jego bestialstw. Powieść ta nie jest jednak psychologicznym portretem tyrana, realistycznym dramatem rodzinnym ani opowieścią o walce z przemocą. Zdaje się skrupulatną, precyzyjną i nieskrępowaną pod względem języka literacką medytacją nad przemocą wobec kobiet. Nieuniwersalną, nieoczywistą. Sposób, w jaki Devi tworzy kreację, oddając głos postaci zadającej przez lata cierpienie i zarazem cieszącej się wielką społeczną estymą (Bissam był lekarzem), jest bardzo trudny do zestawienia z innymi utworami literackimi. Skala kontrastu pomiędzy aktami przemocy a pięknem języka tworzy rezultat, który budzić może uzasadnione etyczne wątpliwości. A jednak, mimo że tekst nie podsuwa żadnego jawnego komentarza, forma odpowiada na te dylematy z pełną mocą literackiego wyrazu. Język nie jest w stanie zmienić krwi i cierpienia w metaforę. Perspektywa oprawcy nie unieważnia bólu i lęku.
Poetycki język Devi pracuje w taki sposób, aby jednoczesność tych dwóch sfer nie pozwoliła na łatwe morały, spetryfikowane formuły o niedopuszczalności przemocy i odwiecznej dyskryminacji kobiet. To nie banały, dlaczego więc miałoby się opowiadać o nich banalnym językiem? Kiedy jednak zastanawiałam się nad bardzo oczywistym pragnieniem – zdarcia tej poetyckiej zasłony i ujawnienia drastyczności tej przemocy – zdałam sobie sprawę, że tego, czego chcę się pozbyć, to nie ten język. Poetycki, lecz niesentymentalny, metaforyczny, lecz niepretensjonalny. Chciałabym, aby opowiadał inną historię. By mógł opowiadać inną historię. I chyba właśnie wtedy „Zielone sari” przestało budzić moją złość jako koncepcja literacka. Kiedy zorientowałam się, że nie tylko nie może tworzyć innej historii, ale że te – fikcyjne, choć aż nazbyt prawdopodobne – maurytyjskie opowieści domagają się tej precyzji i niekonwencjonalności.
Pod pewnymi względami dawniejsza książka Devi, wydana w 2006 roku „Ewa ze swych zgliszcz” (polski przekład: 2019), jest bardzo podobna do „Zielonego sari”. Fakt, że autorka pozostawia we mnie ślad na długo, nie wynika z tematu, lecz z charakteru języka opowieści – jego nieustępliwości. „Ewa ze swych zgliszcz” zdaje się o wiele bardziej surowa, może mniej skoncentrowana. Devi bezpośrednio eksponuje tu kontekst społeczny dorastania bohaterów. Postaci, które kreuje, są o wiele bardziej konwencjonalne. Każda z nich ma swoją perspektywę, odmienne spojrzenie na te same sytuacje, a ich losy krzyżują się i komplikują wzajemnie. Nie oznacza to jednak, że tym razem mamy do czynienia z realistyczną czy nawet naturalistyczną opowieścią o maurytyjskiej biedocie. Tworząc fikcjonalne osiedle najuboższych mieszkańców kraju, autorka wyraźnie stara się odejść od diagnostycznego potencjału książki. Tłumacz i komentator twórczości Devi, Krzysztof Jarosz, tłumaczy to próbą uniknięcia przez pisarkę powtórnej stygmatyzacji mieszkańców prawdziwego osiedla, które stanowiło inspirację dla powieści. Ale co najmniej równie istotny dla owego kształtu jest fakt, że postaci utkane są nie tylko z prawdziwego doświadczenia żywych ludzi, ale również (a może: przede wszystkim) z języka wykreowanego przez Devi. Tak jak w poprzedniej książce, język pełni tu kluczową funkcję. W przeciwieństwie jednak do tamtej formy, „Ewa ze swych zgliszcz” to opowieść bohaterów.
Najważniejszą z bohaterek jest oczywiście tytułowa Ewa. Obok niej pojawia się przyjaciółka – Savita, której historia kończy się w tragicznych okolicznościach. Są też chłopcy mieszkający na tym samym osiedlu; postaci bardzo różne, ale owładnięte wspólnym pragnieniem – posiadania Ewy i bycia częścią męskiej szajki. Posiadanie nie jest tu eufemizmem dla stosunku seksualnego, na który Ewa z obojętnością przyzwala kolejnym mężczyznom. Zarówno oni, niesieni szałem przemocy i poczuciem własnej sprawczości, jak i inni mężczyźni w życiu Ewy (ojciec, nauczyciel) nie wahają się przed użyciem wszelkich metod, aby ją sobie podporządkować. Książka Devi pełna jest z jednej strony scen gwałtu, biernego przeżywania przez Ewę upodlenia w domu, w szkole i na ulicy, z drugiej zaś dumnego okazywania przez bohaterkę pogardy dla ciała.
Ważny element opowieści stanowi rodzina bohaterki – uboga tak bardzo, że na pewnym etapie rezygnuje z jakiegokolwiek przygotowywania posiłków i żywi się puszkowanym jedzeniem. Skala ubóstwa, którą opisuje Devi, nie służy zaszokowaniu czytelnika. Nie jest też argumentem na rzecz łatwych tez o biedzie, która rodzi przemoc. Stworzeni przez pisarkę męscy bohaterowie są często odstręczający, nie przestają być jednak wielowymiarowymi postaciami. Jednorodnie rozpaczliwy ton powieści Devi przełamuje momentami, w których skupia się na podejmowaniu decyzji przez bohaterów. Niekoniecznie przełomowe dla ich bieżących losów (choć i takie są rozważane), ale istotne dla tego, kim ostatecznie się staną. Kilku chłopców stacza się w upojenie własną siłą i przemocą; są jednak i inni – jak Sad, który ucieka do języka poezji: odnajduje swój język w nieporadnym cytowaniu Rimbauda, w ulotnych frazach tworzy fałszywe lustro. Devi jest jednak zbyt świadomą pisarką, aby poprzestać na tym obrazie. Ostatecznie w powieści ból i śmierć nie są tożsame wyłącznie z biedą, i nie tylko w niej mają źródło. Istotne zdaje się nie tylko to, co odsłania wspaniały język, ale także wobec czego tworzy kontrast – można wskazać na wszechobecny bałagan, tłok, brud i głód. Sama powiedziałabym raczej o kontraście pomiędzy gęstym, poetyckim językiem a patosem i chwałą, którą zadający cierpienie mężczyźni odczuwają w obliczu kobiet. Paradoksalną siłą tej książki – poza językiem i subtelnością różnicowania perspektyw – wydaje mi się brak pola dla snucia rozważań o motywacjach poszczególnych bohaterów.
Relacje wszystkich męskich bohaterów z Ewą, a także z Savitą naznaczone są pożądaniem posiadania ich, upodrzędnienia, zapanowania nad ich ciałami. To, co całkowicie wymyka się ich mocy, to relacja przyjaciółek – początkowo siostrzana, z czasem o wiele bardziej intymna, w żaden sposób niepoddająca się wzrokowi innych. Cierpienie, od którego ucieka Ewa, przenosi się na ból Savity. Savita jest ostoją dla tytułowej bohaterki. Bez niej Ewa staje się pobitym ciałem pozbawionym woli przetrwania.
W „Ewie ze swych zgliszcz” pojawiają się nieliczne „promyki nadziei”: młoda prawniczka z tego samego osiedla; powstająca wbrew społecznym hierarchiom przyjaźń pomiędzy Ewą a Savitą; literackie pasje bohatera, który wierzy, że obce słowa odmienią jego samego. Pozostawienie otwartych możliwości i brak puent w opowieści spowodowane są przede wszystkim wiekiem bohaterów. To nastolatkowie, ludzie, którzy – moglibyśmy powiedzieć nieco kolokwialnie – życie mają przed sobą. Ale jednocześnie tego typu frazy odstają od świata, który kreuje Devi. Sama Ewa – mimo że niedawno przestała być dzieckiem – jest już wyczerpana cierpieniem i obojętnością świata.
Ananda Devi jest autorką wierną obranej metodzie pisarskiej: uznania kształtu opowieści za ostateczny, niepoddający się psychologicznej spekulacji, niepoddawany dyskusji o słuszności czy najlepszym rozwiązaniu historii. Za tę nie wprost wyrażoną, ale bezwarunkową niezgodę na domniemywanie zewnętrznego obserwatora – jak mogło i jak mogłoby być – odpowiada język pisarki. Bohaterowie żyją w jej języku i w nim umierają. I to właśnie w fikcyjnym Troumaronie Ewa może o własnych siłach wybić się na – niewielką, choćby najmniejszą – niepodległość.
Ananda Devi, „Ewa ze swych zgliszcz” (2019) i „Zielone sari” (2018)
tłumaczenie: Krzysztof Jarosz
Wydawnictwo w Podwórku